Było w piątkowym wydaniu GW:
- Ściągaj pan portki - zagadał. - Co?! - nie kryłem zdziwienia. - No, ściągaj pan portki, jak pana grzecznie proszą. Ja pana z radości muszę w d... pocałować. O barwnym życiu Władysława Siecha, najstarszego piłkarza Zagłębia Dąbrowskiego - pisze Wojciech Todur.
Z 90-letnim Siechem spotkałem się w małym mieszkanku na jednym z sosnowieckich osiedli. Z pokoju na dziesiątym piętrze roztacza się imponujący widok. - Tu wszędzie były kiedyś łąki, a na nich boiska - Siech wskazuje ręką na blokowiska. - Oj, powspominałoby się, ale nie ma z kim. Wszyscy ci, z którymi grałem w piłkę, już nie żyją... - kiwa głową 90-latek, który w czasie wojny grał o okupacyjne mistrzostwo Zagłębia. Uczestniczył też w meczu, który jako pierwszy w historii zakończył się chuligańską burdą na polskich boiskach.
W pokoju na ścianach wisi kilka dyplomów i trofeów, które nie pozostawiają wątpliwości, że spotkałem się z byłym piłkarzem i trenerem. - Specjalistą od awansów! - zaznacza Siech, który doliczył się dziesięciu drużyn, które wprowadził do wyższej klasy rozgrywkowej. Siech mógłby rozmawiać o piłce godzinami. Ale nie tylko o piłce! Przeczytajcie...
O Aszchabadzie
Urodziłem się w Turkmenistanie, w Aszchabadzie. Mój ojciec Karol, żołnierz carskiej armii, został tam wysłany razem ze swoim regimentem. Z Turkmenistanu nic nie pamiętam. Wróciliśmy do Polski, gdy miałem dwa lata. Mama opowiadała potem, że załapaliśmy się na ostatni pociąg. A że nie żartowała, świadczy historia mojej ciotki, siostry ojca, która nigdy nie wróciła do kraju.
Były takie chwile w moim życiu, gdy chciałem tam wrócić. Zobaczyć dom, w którym pierwszy raz otworzyłem oczy. Niezwykle przyjaznych ludzi, o których opowiadali rodzice. Nie udało się. W 1980 roku pojechałem za to do Moskwy i spotkałem się wtedy potajemnie z dalekim kuzynem - wnukiem ciotki, która została w Aszchabadzie. To było wzruszające spotkanie, które, niestety, miało klimat jak ze szpiegowskich filmów. Teraz nie potrafię powiedzieć jasno, dlaczego, ale obawialiśmy się, że ktoś nas nakryje i będą z tego problemy.
O pierwszej piłce
Po powrocie z Turkmenistanu mieszkaliśmy krótko w Łodzi, potem w Katowicach, aż w końcu osiedliśmy w Sosnowcu. Mieszkaliśmy na ulicy Wiejskiej, potem na Słowiańskiej. Stąd był tylko rzut beretem na boisko przy ulicy Mireckiego. Na początku nie myślałem o grze w klubie. Problemem było to, skąd wziąć piłkę. Szmacianki robiłem, że hej! Najpierw trzeba było podkraść matce starą pończochę. Upychało się ją szmatami, papierem, a na koniec dobrze było ją obszyć lub powiązać płótnem ze starej podszewki czy prześcieradła. Grało się ulica na ulicę, dzielnica na dzielnicę. Nawet cieszyłem się z tego, że byłem ze Starego Sosnowca, bo nie dość, że pakę mieliśmy niezłą, to jeszcze blisko na Śląsk. A mecze ze Ślązakami to już były najciekawsze.
Zaczynało się od tego, że staliśmy na przeciwległych brzegach Brynicy i trochę się obrażaliśmy, wyzywając od "pierońskich hanysów" i "wrednych goroli". Czasem w ruch szły też kamienie i proce. Po takim początku znajomości emocje najlepiej rozładowywał mecz. Iskry szły, ale było warto. Tak hartowali się przyszli piłkarze Zagłębia czy Ruchu
.
Problem był nie tylko z piłką, ale i z butami. Gdy w domu brakowało na buty do kościoła, to trudno było liczyć na buty do gry w piłkę. Sam miałem dodatkowy problem, bo stopy miałem małe i musiałem zamawiać buty szyte specjalnie przez szewca.
To były czasy strasznej biedy. Mój przyjaciel Kazimierz Pietranek tak długo grał na bosaka, że gdy już było go stać na sportowe buty, to nie mógł się do nich przyzwyczaić. "W ogóle nie czuję w nich piłki" - żalił się i zakładał na stopy grube skarpety.
Zimą, gdy Przemsza wylewała na okoliczne łąki, grało się w hokeja. Pamiętam, że miałem tylko jedną łyżwę. Sznurkami wiązałem ją do buta i tak zasuwałem po lodzie na jednej nodze.
O życiu w czasach okupacji
Pracowałem wtedy na tokarce w fabryce Kraupego, którą po wojnie przemianowano na zakłady armatury. Robiło się dla "Niemca", ale moim bezpośrednim zwierzchnikiem był zniemczony Ślązak, taki co to z piątku na sobotę zapomniał polskiego języka. Strasznie był na nas cięty, a wystarczyło jedno jego słowo, a każdy z nas mógł następnego dnia zostać wywieziony do Auschwitz. Staraliśmy się go jakoś obłaskawić. A co łączy lepiej niż piłka nożna? Ślązak wiedział, że potrafię dobrze grać, więc chętnie widział mnie w swojej drużynie. No więc graliśmy razem, a ja robiłem wszystko, żeby ograć kilku Niemców i wystawić mu piłkę do pustej bramki. Strasznie się wtedy cieszył i latał po całym boisku, rycząc: "tor! tor!". Po takich meczach atmosfera w pracy się poprawiała, ale - niestety - na krótko. Wtedy z kolegami postanowiliśmy, że załatwimy go na dobre. Znaleźliśmy dziewczynę, którą niemal wepchnęliśmy mu do łóżka. To była zmowa, bo potem dziewczyna oskarżyła go o gwałt. Tego nawet dla Niemców było za dużo. Zwolnili go.
O meczach pod obstrzałem
Niemcy tępili polskie drużyny jak mogli. Nieraz zdarzało się, że uciekaliśmy z boiska, słysząc za plecami strzały. Mimo wszystko z gry nikt nie zrezygnował. Wybierało się po prostu bardziej ustronne miejsca. Łąki na czeladzkich Piaskach czy Upadową w Sosnowcu. Ciężko było się zebrać na taki mecz, a jeszcze trudniej na niego dotrzeć. O samochodach nikt nawet nie marzył. Na takiej ulicy jak Wiejska były zaledwie dwa rowery. Skrzykiwaliśmy się więc na ulicy i po prostu grupą maszerowaliśmy na boisko. Dwa razy grałem o okupacyjne mistrzostwo Zagłębia w barwach Unii Sosnowiec i dwa razy zszedłem z boiska pokonany. Nie wynik był jednak najważniejszy. Na boisku cieszyliśmy, że możemy poczuć się Polakami.
O strachu przed wojskiem
Po wojnie nadal chcieliśmy grać w piłkę, ale pojawił się problem, bo drużyna miała się rozpaść z powodu masowych powołań do armii. Razem z kolegami zaczęliśmy szukać sposobu, jak się wymigać od munduru. Podjęliśmy decyzję, że zwrócimy się o pomoc do policji. Ta miała objąć klub swoją opieką, a tym samym wybronić nas od wojska. Wszystko było już załatwione. Zebranie organizacyjne odbyło się w kamienicy przy ulicy Dęblińskiej. Teraz, gdy to wspominam, myślę, że zachowaliśmy się jak dzieci. W czasie spotkania do sali wpadł jeden z kolegów i krzyknął, że jednak "idziemy do wojska". Oczywiście nie w kamasze tylko pod opiekę Rejonowej Komendy Uzupełnień. Wybiegliśmy z sali i tak, zamiast klubu policyjnego, powstał w Sosnowcu klub wojskowy RKU.
O awanturze, jakiej wcześniej nie było
Jesienią 1947 roku Sosnowiec żył rywalizacją RKU o awans do ekstraklasy. Ostatnią przeszkodą na naszej drodze był AKS Chorzów. Do awansu potrzebowaliśmy remisu. Na stadion przy ulicy Mireckiego przyszło ponad 25 tys. widzów. Do dziś nie wiem, gdzie się pomieścili! Dochodziły do nas głosy, że AKS musi ten mecz wygrać i rzeczywiście na boisku dało się odczuć, że sędzia jest przychylny rywalowi. Kibice też to widzieli. Cały stadion wygrażał Ślązakom. Przegraliśmy 2:3, a ja w ostatnich sekundach trafiłem w słupek. Zszedłem z boiska z płaczem. Ochlapałem twarz w studni i pobiegłem do domu. Nie mieszkałem daleko, więc dobrze słyszałem, że na Mireckiego rozpętała się wojna. Kibice cięli nożami węże wozów strażackich, padły strzały. Gdy po półgodzinie wróciłem na stadion, zastałem pobojowisko. Kibice, którzy przyjechali na mecz samochodami, już tych samochodów nie mieli. Powybijane szyby, pocięte opony. To był koniec RKU. Wojsko stwierdziło, że podkopujemy autorytet armii i zaleciło zmianę nazwy klubu. Piłkarze zostali zawieszeni.
O atomowym uderzeniu
Nie było wyjścia. Trzeba było sobie układać życie poza Sosnowcem. Za namową kolegi trafiłem do Bystrzycy Kłodzkiej. Grałem w Spójni, którą opiekowała się fabryka zapałek. Strzelałem masę bramek. Byłem jak automat, a kopyto miałem takie, że w Polsce mało kto mógł się ze mną równać. Raz tak przydzwoniłem w poprzeczkę, że piłka przeleciała całe boisko, a na koniec wpadła w ręce bramkarza, który stał po drugiej stronie boiska! Nie wierzy pan? Tak było!
W Bystrzycy zacząłem się interesować pracą trenera. Lista klubów, które prowadziłem, jest bardzo długa. Wszędzie mnie chcieli, to i popracować długo nie dali. Uchodziłem za specjalistę od awansów. Do wyższej ligi wprowadziłem Spójnię Bystrzycę, Ogniwo Dzierżoniów, Spartę Katowice, Unię Ząbkowice, Victorię Częstochowa, Raków Częstochowa, Polonię Warszawa, Star Starachowice, Górnika Wojkowice, Thorez Wałbrzych. Już nie pamiętam, czy któregoś z klubów nie pominąłem? Mam też w kolekcji Puchar i wicemistrzostwo Polski razem z Zagłębiem.
Gdzie się nie pojawiłem, zaraz tępiłem pijaków i sprzedawczyków, a tych nigdy nie brakowało. Wielką czystkę zrobiłem w Starachowicach. Działacze łapali się za głowy, ale gdy moje wyszło na wierzch, to prezes zawołał mnie do swojego gabinetu. "Ściągaj pan portki - zagadał. - Co?! - nie kryłem zdziwienia. - No ściągaj pan portki, jak pana grzecznie proszą. Ja pana z radości muszę w d... pocałować". Tak było...
Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice
Więcej...
http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35 ... &width=120#ixzz16lQrycYr