Dziennik Zachodni: Trudno oprzeć się wrażeniu, że tryb, w jakim pana wyrzucano z Zagłębia, przypominał kiepską farsę.
MARCIN LACHOWSKI: To mało powiedziane. Cisną mi się na usta dużo mocniejsze słowa, ale je sobie daruję, bo nie ma sensu rozpętywać kolejnych wojen. Do początku rozgrywek zostało kilka dni, a mnie wystawiono do wiatru. Wszyscy już skompletowali kadry, zamknęli budżety. Nie wiem, co teraz mam zrobić...
DZ: Od czego zaczęły się pana problemy?
ML: Po wywalczeniu przez Zagłębie awansu do Orange Ekstraklasy przedłużyłem kontrakt do 2010 roku. Nie było nawet żadnego targowania, ani złotówki niezgody, zresztą dla mnie pieniądze nie były najważniejsze, chciałem grać w ekstraklasie w barwach tego właśnie klubu, to było jedno z moich sportowych marzeń. Coś zaczęło się psuć, gdy byliśmy na zgrupowaniu w Dzierżoniowie. Usłyszałem pogłoski, zresztą od kolegów, że działacze chcą się mnie pozbyć w ramach jakiegoś rzekomego zrywania z przeszłością. Poprosiłem o rozmowę wiceprezesa Pawła Hytrego. Pośrednio potwierdził mi plotki, ale dodał, że chcą mnie wypożyczyć, o definitywnym pożegnaniu nie było mowy. Kazano mi czekać dwa dni i w tym czasie rozpuszczano plotki, że się kłócę o jakieś pieniądze. Nikt niczego nie mówił mi prosto w oczy, aż wreszcie ogłoszono, że kontrakt został rozwiązany, ponieważ nie doszliśmy do porozumienia.
DZ: Ale nagle wrócił pan do zespołu.
ML: Bo wtedy na scenę wkroczył właściciel klubu, Krzysztof Szatan. Powiedział mi, że on nie ulegnie żadnym naciskom, to określenie zresztą mocno mnie zastanowiło, i mam znów dołączyć do drużyny. Myślałem wtedy, że jego słowo jest więcej warte. W sobotę zagrałem w sparingu, strzeliłem gola, mówiono, że byłem najlepszy na boisku. Ja też byłem z siebie zadowolony, w dodatku wybrano mnie do Rady Drużyny. W miniony poniedziałek przyszedłem na trening, odbył się normalnie. Nagle, o 20.30, dostałem informację, że rozwiązano ze mną kontrakt! Skoczyła mi adrenalina, ale powiedziałem tylko: zróbmy to szybko, bo nie będę przyjeżdżał codziennie do klubu, żeby załatwiać formalności. Muszę przecież szukać nowej pracy, a to tuż przed ligą nie będzie łatwe. O 21.40 postawiliśmy ostatnie podpisy na dokumentach. I tyle. Nawet nie usłyszałem: dziękujemy, czy choćby "powodzenia", ale to mnie nie zdziwiło, bo po tych ludziach niczego innego nie można się spodziewać.
DZ: Po jakich ludziach?
ML: Na sali był obecny cały zarząd. Kto chce, ten się domyśli o co mi chodzi.
DZ: Mówi pan o związkach niektórych działaczy z aferą korupcyjną?
ML: Bez komentarza.
DZ: Ale przecież to pan został zwolniony z Zagłębia właśnie w ramach oczyszczania klubu, który w aferę korupcyjną jest wplątany niezwykle mocno.
ML: Ja już się publicznie uderzyłem w piersi, nie wiem, co więcej mogę zrobić. Nie jestem niewinny, inaczej nie pisano by o mnie swego czasu Marcin L., ale zostałem potraktowany jak jedyna czarna owca w Zagłębiu, a może i całej polskiej piłce, bo o innych podobnych przypadkach nie słyszałem. Ale wiem, że trzeba mieć w takiej sytuacji niezwykle dużo tupetu, żeby ustawić się wśród tych, którzy rzucają kamieniem. Bo to podobno mogą robić ludzie niewinni, a polska piłka była korupcją tak przeżarta, że ciężko pewnie takich znaleźć wśród osób działających w tym sporcie od kilku czy kilkunastu lat. Poza tym nikt niczego nie mówił mi w oczy, wszyscy tylko szeptali o jakichś naciskach i układach.
DZ: Co pan będzie teraz robił?
ML: Nie wiem. Ale bez względu na wszystko dalej będę kibicował Zagłębiu. I życzę temu klubowi, by miał więcej takich piłkarzy jak ja, czyli takich, którzy na boisku zostawiali zdrowie i serce.
a.