Krata spadła. Prezes Zagłębia jak Kwinto z "Vabanku"
Wojciech Todur2011-07-12, ostatnia aktualizacja 2011-07-12 17:11
Piłkarze sami cerowali sobie skarpety, prezes zastawiał auto, żeby zdobyć pieniądze na wypłaty i wtedy na klubowym koncie nagle pojawił się... milion dolarów.
Leszek Baczyński podjął się trudnego zadania reanimacji drugoligowego klubu. Nie brakuje osób, które uważają, że to straceńcza misja. Baczyński jest jednak optymistą. - Na swojej drodze wciąż spotykam osoby, które tak jak ja wierzą w Zagłębie i deklarują swoją pomoc - podkreśla.
Kilkanaście lat temu Baczyński pracował w podobnych warunkach. - Bieda była wtedy taka, że brakowało nie tyle na buty, co na sznurówki do nich - wspomina rok 1995. Mimo przeszkód Baczyński oraz ściśle współpracujący z nim wiceprezes Andrzej Adamczyk i trener Krzysztof Tochel (czyli słynny BAT) wprowadzili klub na zaplecze ekstraklasy.
- Baczyński to dla mnie fenomen! Ten człowiek potrafi wytrzasnąć kasę spod ziemi byle tylko piłkarze dostali pieniądze - mówi 39-letni Mirosław Kmieć, który dołączył do drużyny w 1997 roku. - W szatni mieliśmy specjalistów od cerowania skarpet i łatania butów. Takimi problemami nikt jednak nie zawracał sobie głowy. Liczyło się tylko Zagłębie. Baczyński kojarzy mi się ze starym polonezem. Hamulce strasznie w nim skrzypiały. Wiedzieliśmy, że prezes jedzie, gdy jeszcze nie było go widać. Pamiętam, jak prezes pojechał tym autem w środku zimy kilkaset kilometrów, żeby przywieźć nam sprzęt na obóz. To był wielki wyczyn, bo polonez nie miał ogrzewania - uśmiecha się Kmieć, który jest dziś grającym trenerem Beskidów Andrychów. - Chciałbym być kiedyś takim prezesem jak Leszek Baczyński. Czasami łapię się na tym, że działam jak on. Chodzę z piłkarzami po sklepach i proszę o kilka złotych wsparcia w zamian za naklejkę "Gram z Beskidami". Zupełnie jak kilkanaście lat temu w Sosnowcu - dodaje.
Baczyński podkreśla, że sukces w tamtych niezwykle trudnych warunkach był możliwy, gdyż piłkarzom autentycznie zależało na klubie.
- Po awansie do pierwszej ligi zupełnie nam nie szło. Piłkarze też zdawali sobie sprawę, że własnymi siłami to już wiele nie zwojujemy. Po kolejnej porażce podłamany przyszedłem na Ludowy w niedzielny poranek. Nie minęło wiele czasu, a do mojego gabinetu pukają piłkarze - Robert Stanek i Zbyszek Bałaga. Burza mózgów - "Co dalej?". Robert i Zbyszek proponują transfery. "Do wzięcia są Andrzej Zięba i Waldek Adamczyk". Telefony do ręki i zaczynamy działać - śmieje się Baczyński.
Zagłębia oczywiście nie było stać na Adamczyka i Ziębę. Baczyński wiedział jednak, że nie ma wyjścia. Na kartce papieru na szybko spisał kontrakt. - To mam podpisać?! - dziwił się Adamczyk, który miał za sobą grę m.in. w ekstraklasowym Hutniku Kraków i lidze greckiej. W umowie znalazł się zapis, że napastnik otrzyma przewidzianą wypłatę pod warunkiem, że strzeli określoną liczbę goli. - Po co mi napastnik, co nie strzela bramek - nie dawał za wygraną prezes. Adamczyk się śmiał, ale machnął ręką i podpisał. Po zakończeniu rundy Baczyński zastawił samochód, by spłacić piłkarzy.
W Sosnowcu nie brakuje osób, które uważają, że Zagłębie trzeba zlikwidować, gdyż wielomilionowy dług skutecznie odstrasza sponsorów. Gdyby Baczyński myślał podobnie dziesięć lat temu klub przestałby istnieć. - Wpływy od sponsorów były znikome. Panie z banku, który odwiedzałem niemal każdego dnia, patrzyły na mnie z troską. Jeżeli na koncie Zagłębia było tysiąc złotych, to już był powód do radości. Pewnego dnia świat jednak stanął na głowie. Na koncie stało jak byk, że Zagłębie jest bogatsze o milion dolarów! W banku myślano, że to jakiś przekręt. Krata zsunęła mi się za plecami - wspomina Baczyński, który przez chwilę poczuł się jak kasiarz Henryk Kwinto z "Vabanku" Juliusza Machulskiego. Tak rozpoczęły się włoskie rządy na Ludowym.
Teraz część kibiców nie chce czekać na sponsora. Zakładają własny klub - Zagłębie 1906 Sosnowiec, które ma zostać zgłoszone do B-klasy. - Żyjemy w wolnym kraju. Każdy ma prawo założyć sportowe stowarzyszenie i zgłosić je do rozgrywek - mówi Baczyński.
- W tamtych czasach to byłoby nie do pomyślenia. Kibice byli z drużyną na dobre i na złe. Piłkarze szanowali fanów, a ci piłkarzy. Pamiętam, że gdy wróciłem do Grunwaldu Ruda Śląska, to na mecz z CKS-em Czeladź przyjechało około stu kibiców Zagłębia, którzy nie dopingowali żadnej z drużyn tylko... mnie. Niezwykli ludzie. Niesamowite wspomnienie - kończy Kmieć.
Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice
Więcej...
http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35 ... z1RuOfab89