przez Erazmus 2004-05-05, 9:51 am
Wywiad z nowym prezesem Legii
Maciej Weber, Robert Błoński: Kim Pan jest, Panie prezesie?
Piotr Zygo: Jestem absolwentem Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Mam 36 lat. Studia skończyłem w roku 1992. Potem rozpocząłem pracę związaną z marketingiem. Pracowałem w pierwszych w Polsce agencjach reklamowych. Byłem zaangażowany w tworzenie Lukas Banku. Następnie w tworzenie Wizji TV, gdzie byłem dyrektorem marketingu i wprowadzałem do Polski kanał Wizja Sport. Byłem też zastępcą dyrektora pionu komunikacji korporacyjnej w Telekomunikacji Polskiej. Odpowiadałem tam m.in. za kwestie marketingu sportowego, w tym za kontrakt sponsoringowy z PZPN na wspieranie reprezentacji narodowej. Do Legii przychodzę z Eurobanku, gdzie byłem wiceprezesem do spraw marketingu.
Co uważa Pan za swój największy sukces?
- Właśnie pracę w Eurobanku. Stworzenie go w ciągu niecałego roku. Polegało to na tym, że zostały połączone dwa banki z zarządami komisarycznymi - Bank Społem i Bank Wschodni. Dwa regionalne połączyliśmy w ogólnopolską instytucję, która po ośmiu miesiącach od debiutu rynkowego ma 107 placówek, ponad 100 tys. klientów, ponad 75 tys. wydanych kart płatniczych. Na polskie warunki to ewenement. To oczywiście nie tylko mój sukces, ale całego zespołu. Przede wszystkim prezesa Mariusza Łukasiewicza, od ubiegłego tygodnia niestety świętej pamięci.
W środowisku sportowym bywa rozmaicie. Nie boi się Pan, że ludzie działający w nim od dziesięcioleci zapytają: A kim jest ten młody człowiek i dlaczego tu się pakuje, skoro nie zna się na sporcie?
- Rolą prezesa Legii jest przede wszystkim zorganizowanie zespołu ludzi, który będzie zarządzał klubem. Mam za zadanie zorganizowanie całej działalności marketingowej, poszukiwanie dla Legii nowych źródeł przychodów. Rozwijanie współpracy ze sponsorami oraz innymi firmami zainteresowanymi obecnością w Legii. Powinienem zapewnić właściwą organizację klubu po to, by osiągnąć wynik sportowy. Miałem do czynienia z wieloma przedsiębiorstwami, zespołami kilkuosobowymi, ale także takimi, które liczyły ponad stu ludzi. Znam się na zarządzaniu i wiem, że sobie z tym poradzę. Wiem, że w osobach panów Kubickiego, Sochy i Olędzkiego będę miał wsparcie sportowe. Wiele wymagam od siebie i dlatego mam prawo wiele wymagać od innych. Ufam ludziom, którzy znają się na tym, co robią. Pracowałem w bankowości, choć studiów w tym kierunku nie ukończyłem. A funkcjonowałem, ponieważ byli tam specjaliści, którzy znali się np. na schematach księgowych, w bankowości niezwykle istotnych. Ja mam o tym znikome pojęcie. W klubie nie ja będę ustalał taktykę na mecze, tylko trenerzy. Do mnie ma należeć tworzenie właściwych warunków dla zespołu. Na tym się znam.
Skąd u Pana zainteresowanie sportem?
- Jako chłopak bardzo dużo grałem w piłkę. Mieszkałem na Grochowie, każdą wolną chwilę spędzałem na boisku. Miałem mnóstwo znajomych, którzy grali w Drukarzu. Ten klub ma boisko treningowe nazywane "Wembley". Tam spotykaliśmy się najczęściej. W którymś momencie w sposób naturalny pojawił się pomysł, aby pójść na Legię. I tak już zostało.
Kiedy po raz pierwszy poszedł Pan na mecz Legii?
- To było 23 lata temu. Legia grała z ŁKS i wygrała bodaj 3:1.
Ale chyba nie na "żyletę"?
- Rozpocząłem od siadania w tym słynnym sektorze, ale nie z tego powodu, że byłem takim kibicem. Na początku poszedłem na "żyletę", ponieważ uznałem, że blisko środka boiska będzie lepiej widać. Ale tak naprawdę siedziałem tam kilka razy w życiu. Większość życia spędziłem na trybunie krytej.
Czy chodząc kiedyś na Legię, liczył Pan na to, że w przyszłości stadion będzie skandował pańskie nazwisko?
- Prezes nie wygrywa meczów. Jest 11 facetów na boisku, kilku na ławce, i to dla nich ludzie przychodzą na stadion. Mam świadomość mojej roli i na pewno nie będę poza nią wykraczał. Będziemy za to współpracować z tymi wszystkimi, którzy potrafią kibicować. Natomiast absolutnie nie zamierzamy tolerować chamskich zachowań narażających klub na utratę dobrego imienia i straty finansowe.
Dlaczego zdecydował się Pan podjąć pracę w Legii? Chyba nie z miłości do klubu?
- Dla wielu osób może to zabrzmieć zabawnie, ale taka jest prawda. Kiedyś pan Walter, udzielając wywiadu, powiedział: "Jedną z cech kandydata na prezesa powinno być, że jest to marzenie jego życia". Czytając to, bardzo się uśmiałem, mówiąc, że to chyba o mnie mowa. Ten żart nieoczekiwanie przerodził się w prawdę.
Praca w Legii to niepewny grunt.
- Zawsze uczestniczyłem w przedsięwzięciach obarczonych dużą dozą ryzyka. Budowałem je od podstaw i myślę, że tu będzie podobnie. W tym sensie, że czeka nas wielka przygoda i liczę na to, że krok po kroku dojdziemy do sukcesu. Tutaj nie będzie żadnej rewolucji. Jak pojawiają się wiadomości o "wielkiej Legii", o Bóg wie jakich sukcesach, to my mówimy: Tak, chcemy te sukcesy odnieść, jednak nie w ciągu kilku miesięcy. Potrzebne są lata pracy. To kwestia zbudowania zaplecza dla drużyny, zbudowania drużyny młodzieżowej, wreszcie całego systemu szkolenia wychowanków. Są też takie fundamentalne rzeczy jak stadion. I to nie tylko ten, na którym rozgrywane są mecze. Legia ma bardzo ubogie zaplecze treningowe. To wszystko jest przed nami.
Kiedy firma ITI zainteresowała się Panem?
- Kilka miesięcy temu. Miałem marzenie, będąc młodym chłopcem, i teraz się spełniło. Tylko można powiedzieć - marzenie się spełniło i co teraz? Mam nadzieję, że nigdy nie przerodzi się we frustrację.
Czy na zmianie pracy straci Pan finansowo?
- To nie tak, że jestem wielkim prezesem wielkiego klubu, który będzie jeździł nie wiadomo jakim samochodem. Bank, w którym pracowałem, był bankiem specyficznym. W pewnym sensie porównywalnym do tego, co robią szefowie ITI, panowie Wejchert i Walter. To firma prywatna, w której właściciel był na miejscu. I to właściciel świetnie liczący pieniądze. Zarobki wszystkich osób pracujących w banku dokładnie odzwierciedlały ich umiejętności i oczekiwania właściciela. Także zakres odpowiedzialności. Podobnie jest tutaj, w Legii.
Ma Pan zamiar prezesować Legii przez lata? Poprzednicy rządzili krótko - po dwa, trzy sezony.
- Podpisałem umowę na czas nieokreślony. Po raz pierwszy w ciągu ostatnich dziesięciu lat klub ma szansę na stabilizację. Kiedyś wydawało się, że taki stan rzeczy przyjdzie razem z Daewoo. Potem okazało się, że tak nie było. Pol-Mot z definicji był właścicielem tymczasowym. W związku z tym trudno oceniać poprzednich prezesów Legii z takiej perspektywy, że mieli być krótko czy mieli długo, a im nie wyszło. Pracowali po prostu w innej sytuacji, mieli konkretne zadania i do ich wykonania doprowadzili. ITI jest ponad 20 lat na rynku, ale trudno tę firmę kojarzyć z natychmiastowymi sukcesami. Pozycję budowano latami i w ten sposób myślimy o Legii.
Ile czasu daje Pan sobie na zrealizowanie planów?
- Są pewne rzeczy, które trzeba zrobić natychmiast. Np. budowa nowego stadionu i renowacja starego, zainstalowanie podgrzewanej płyty. Mamy dzierżawę na trzy lata, słyszeliśmy deklaracje o jej przedłużeniu, ale dokument dotyczy trzech lat i w tym czasie musimy wymyślić, co z tym dalej. Na budowę stadionu nie potrzeba nie wiadomo jak długiego okresu. Same prace budowlane trwają stosunkowo krótko. Musimy uzyskać od władz miasta jasną deklarację, że chcą tej budowy. I doprowadzić do tego, by ta deklaracja została wcielona w życie.
Jest też aspekt sportowy. Rano mieliśmy spotkanie z drużyną i osobami jej towarzyszącymi. Od spikera Wojciecha Hadaja wyszło pytanie, czy wobec deklaracji pana Waltera o budowaniu latami silnego zespołu nie dałoby się tego procesu przyspieszyć. Odpowiedziałem, że już w przyszłym roku możemy udanie zagrać w pucharach. Może tak się zdarzyć - bo nie ma rzeczy niemożliwych - że dojdziemy do finału. I czy jak wygramy ten finał, to już jesteśmy wielkim klubem? To byłoby genialne osiągnięcie sportowe, ale wielki klub to cała infrastruktura, zorganizowani kibice, stadion i tego wszystkiego nie da się ułożyć od razu. Ponieważ jednak ITI jest firmą prywatną, to nikt tutaj nie ma czasu czekać pięć czy dziesięć lat na efekty. Jak mawia mój znajomy, łódki trzeba spuszczać na wodę co miesiąc. I my co miesiąc będziemy dokładać coś do naszego planu. Perspektywa trzech lat wydaje mi się sensowna. Po tym okresie będzie tu zdecydowanie lepiej niż obecnie.
Co się stanie, jeżeli plany wezmą w łeb? Nie wygospodaruje Pan gotówki, Legia nie wyjdzie na prostą?
- Jest taki pan Marek Kamiński, który chodzi zdobywać bieguny. Kilka miesięcy temu miał spotkanie w szkole biznesowej dla menedżerów. Powiedział wtedy, że w trakcie pierwszej wyprawy było mu strasznie zimno. Zastanawiał się, ile czasu musi upłynąć, aby organizm musiał się przyzwyczaić. I okazało się, że organizm nie jest w stanie. Musi zaakceptować, że jest zimno, i trzeba iść dalej. Przenosząc to na biznes - jutro w Warszawie może wybuchnąć bomba i szlag trafi wszystkie firmy. Od każdego menedżera oczekuje się działania w warunkach totalnej niepewności. Gdyby wszystko było pewne, to nie byłoby konkurencji. Nie byłoby firm dobrych i złych - wszystkie byłyby dobre.