No i jeszcze jeden tekst tym razem red. Muchy:
W Sosnowcu i miastach ościennych pojawiły się plakaty informujące o „Świętej Wojnie” między Zagłębiem i Ruchem, do której dojdzie w piątek na Stadionie Ludowym. Historia potyczek tych klubów to coś więcej, niż zwykłe widowisko piłkarskie. To rywalizacja hanysów z gorolami, która miała swoje burzliwe sceny, a nawet ludzkie dramaty...
- Wszędzie są fajni, normalnie kibice i ja ich miło wspominam. Niezależnie, czy są to fani Zagłębia czy też Ruchu. Gdy przeniosłem się z Sosnowca do Chorzowa, to znajomi ostrzegali mnie, bym na treningi nie jeździł autem na rejestracji sosnowieckiej. Uważaj, bo ci auto rozwalą! Ale nikt mi go nie rozwalił, Ślązacy byli wobec mnie mili i serdeczni – mówi nam Maciej Mizia, który był po obu stronach barykady. Najpierw strzelał bramki dla Zagłębia, zaś od 1990 roku był opoką Niebieskich i wieloletnim kapitanem Ruchu.
Nie wszyscy jednak w tak różowych kolorach wspominają rywalizację goroli z hanysami. 70 lat temu w Sosnowcu doszło do tragicznych wydarzeń i ofiar w ludziach przy okazji meczu, który miał zadecydować o awansie RKU Sosnowiec (to klub-protoplasta późniejszego Zagłębia) do ekstraklasy. Spotkanie z AKS-em Chorzów, rozegrane przy 20 tys. widzów na stadionie przy ulicy Mireckiego (obecnie grają tam piłkarki nożne Czarnych), zakończyło się wygraną 3:2 gości z Górnego Śląska. Niezadowolona z wyniku część kibiców wbiegła na boisko i wtedy wszystko się zaczęło. Po ataku milicjantów ludzie zaczęli się nawzajem tratować, padły strzały w powietrze. We wspomnieniach historycznych tak opisano te wydarzenia: - W pewnym momencie na murawę weszło około 20 mundurowych. Rozstawili się rzędem na środku boiska W ciszy powoli nałożyli bagnety na broń. Nagle wystawili karabiny do przodu i zaatakowali siedzących na trybunie kibiców. Nikt nie uciekał, bo nie było gdzie.
Na drugi dzień Sosnowiec obiegła tragiczna wiadomość, że na Mireckiego zginęło kilka osób, a 60 zostało rannych. Polska Agencja Prasowa doniosła z kolei o jednym zabitym milicjancie. Tak naprawdę to nigdy nie udało się ustalić, ilu kibiców zginęło, a ilu zostało rannych. I czy w ogóle, ktoś został zabity. Oficjalna propaganda komunistyczna przemilczała szczegóły tego dramatu, natomiast „Wolna Europa” trąbiła o nim od rana do wieczora.
Dodajmy, że jeszcze większej tragedii udało się uniknąć dzięki odważnej postawie piłkarzy sosnowieckich, którzy wyprowadzili Ślązaków z oblężonego przez kibiców stadionu. Starzały na Mireckiego miały i ten skutek, że w OZPN w Katowicach powstał specjalny Wydział do Walki z Warcholstwem. Miał on doprowadzić do pojednania zagłębiowskich i śląskich kibiców, jednak po 70 latach od tamtych wydarzeń wzajemnie animozje, niczym rak nadal toczą oba środowiska.
Przymusowa kąpiel w Stawikach…
W latach 60 czy też 70-tych kibice Zagłębia i Ruchu cały czas mieli na pieńku, jednak dramatów udało się uniknąć. Nie brakowało natomiast humorystycznych scen, gdy jadący w konspiracji do Chorzowa sosnowiczanie byli wyprowadzani z tramwaju nr 15 w Szopienicach i przymusowo kąpani w zbiorniku Morawa. Zanim dotarli na Cichą musieli pośpiesznie zmieniać ubranie. Dla kibiców Ruchu synonimem upokorzenia były z kolei popularne „Stawiki”, znajdujące się tuż przy Stadionie Ludowym. - Bywało tak, że nasi kibice potrafili zagonić chorzowian na „Stawiki”, by ich trochę „wykąpać”… Tak dla zabawy. Ale chuligaństwa takiego jak teraz nie było. Najwyżej przepychanki. Boisko nie było ogrodzone, kibice obu drużyn siedzieli w jednym sektorze i milicja nie musiała interweniować. My jeździliśmy na Cichą, oni na „Ludowy” i nic się nie działo złego. Z łezką w oku się to wspomina – opowiada nam Andrzej Wydrychiewicz, były prezes Zagłębia, który nadal z trybun kibicuje swojemu klubowi.
Demolka na „Ludowym”
W 1947 r. mieliśmy dramatyczne sceny w Sosnowcu, gdy milicja strzelała do kibiców, natomiast wiosną 1990 r. sympatycy Ruchu zdemolowali trybunę główną Stadionu Ludowego, pozbawiając jeden sektor ławek. Tak się akurat złożyło, że był to debiut trenerski Leszka Baczyńskiego, człowieka-orkiestry w Zagłębiu. Oddajmy mu głos: - Ja siedziałem na jednej ławce, a na drugiej Jurek Wyrobek, mój przyjaciel, którego wiele lat później zatrudniłem w Zagłębiu. A za naszymi głowami latały powyrywane ławki, strach było wyjść z boksu trenerskiego. W swoim debiucie wygrałem z Ruchem 2:0, ale w pamięci pozostały przede wszystkim burdy i zamieszki, do jakich doszło obok loży honorowej. Zniszczenia były ogromne. Dla mnie bardzo ważna była przede wszystkim przyjaźń z Jurkiem Wyrobkiem, która łączyła oba kluby. Z kibicami było już inaczej – zaznacza Baczyński.
Dodajmy, że po tym meczu, sektor, który został pozbawiony przez kibiców „Niebieskich” ławek, na wniosek policji zamienił się w... klatkę dla zorganizowanych grup przyjezdnych. Otoczeni wysokim płotem, fani gości już nie mogli rozrabiać. Widok młodych ludzi zamkniętych w specjalnej klatce sprawiał jednak przygnębiające wrażenie...
Na początek go poturbowali...
Derbowe mecze Zagłębia z Ruchem to nie tylko zadymy, ale także głębokie przeżycia piłkarzy. Wielu z nich właśnie w trakcie „Świętej Wojny” przeszło swoje piłkarskie inicjacje. Tak było chociażby z Mizią, który w barwach „Niebieskich” debiutował – jakżeby inaczej – w meczu przeciwko Zagłębiu. Przepustkę na grę w Ruchu załatwił sobie dwoma golami strzelonymi chorzowianom we wspomnianym wcześniej spotkaniu, które zakończyło się demolką Ludowego. - Ten mecz na pewno zdecydował o moim transferze do Ruchu. Po sezonie, gdy Zagłębie nie mogło już liczyć na kopalnie, które dawały nam etaty, pojechałem wraz z Jankiem Gałuszką na testy do Lecha Poznań. O miejsce w ataku rywalizowałem z Andrzejem Juskowiakiem. W sparingach strzelałem po dwie bramki, a Juskowiak nic. Kto wie, może jakbym został w Poznaniu to później trafiłbym do reprezentacji? Ale wtedy takie były czasy, że piłkarz nie mógł o sobie decydować. Był telefon z Zagłębia i dowiedziałem się, że zostałem sprzedany do Ruchu. Miałem wracać pociągiem do Katowic, a tam, na dworcu, czekał już na mnie trener Edward Lorens. To był chyba najdroższy transfer Zagłębia, klub dostał za mnie sporo starych miliardów złotych. Dzięki temu Zagłębie mogło przeżyć i zagrać w nowym sezonie – przypomina Mizia.
Przybysz z Sosnowca nie miał lekko w Ruchu, gdzie na ludzi zza Brynicy patrzono niechętnie. Na pierwszym treningu poturbował go, niby przypadkowo, Tomasz Jaworek. - Chłopaki z Ruchu myśleli, że jestem gorolem z Sosnowca, więc chcieli mnie postawić do pionu. Gdy się jednak dowiedzieli, że pochodzę z Bielska, to szybko zrodziła się przyjaźń. Zostałem zaakceptowany przez szatnię, Mietek Szewczyk i reszta szybko nabrała do mnie szacunku. Do tego stopnia, że pięć lat byłem kapitanem Ruchu – uśmiecha się Mizia, który na inaugurację sezonu 1990/91 przyjechał na Stadion Ludowy, ale już w niebieskiej koszulce. - Zremisowaliśmy z Zagłębiem bezbramkowo, nie wykorzystując jedenastki. Właściwie to miałem strzelać tego karnego, ale sfaulował mnie... przyjaciel z Zagłębia, czyli Janek Gałuszka i uderzył ktoś inny. I ten strzał obronił debiutant w sosnowieckiej bramce, Robert Stanek, obecny dyrektor sportowy Zagłębia – przypomina piłkarz z obu stron Brynicy.
Jak Gałeczka został bramkarzem
W Chorzowie Mizię polubili nie tylko koledzy z Ruchu, ale także kibice. Bywalcy historycznej trybuny potrafili jednak dosadnie skomentować rodowód niektórych graczy. - Nie dość, ze same gorole w drużynie, to jeszcze kapitan z Sosnowca! – takim tekstem „poleciał” któregoś razu Bogdan Kalus, znany aktor i zagorzały kibic Ruchu, grający w serialu „Święta wojna” postać Gerarda.
Bywały takie mecze, że etatowi napastnicy, łowcy bramek zostawali bramkarzami. Tak było chociażby z Józefem Gałeczką, ikoną Zagłębia, słynnym królem główek. - Pamiętam taki mecz w Chorzowie, w którym zaliczyłem debiut między słupkami... Boisko było podmokłe i nasz bramkarz, Józek Machnik został przez rywala ochlapany błotem. Tak go to zdenerwowało, że łokciem oddał za to błoto. Sędzia wyrzucił Machnika z boiska i to ja wszedłem do bramki. Wtedy, nie można było bowiem robić zmian. Miałem pewne doświadczenie, bo grając w Gliwicach w trampkarzach często broniłem. - Dupnij mu pod „latę” (to w gwarze śląskiej poprzeczka – red.). On jest mały – krzyczeli kibice, ale ja byłem czujny i nic nie puściłem. Takie to były czasy. Teraz wszystko się zmieniło, ale cieszę się, że w piątek znowu zobaczę derby Zagłębia z Ruchem – deklaruje Gałeczka, były król strzelców ekstraklasy.
http://katowickisport.pl/pilka-nozna/ka ... 12455.html