Przy "okazji" śmierci Wieczorka chciałbym przypomnieć wywiad przeprowadzony przez red. Todura z nim sprzed 2 lat i garść zawartych w nim informacji stanowiących kawalek historii Zagłębia:
Z Teodorem Wieczorkiem spotykam się w chorzowskim mieszkaniu. Jest na wakacjach, bowiem przez większą część roku mieszka w Dortmundzie. Wyprostowany niczym żołnierz, świetna pamięć - nic nie zdradza, że znakomity trener i piłkarz skończy wkrótce 84 lata! Wieczorek ze szczegółami pamięta swój pierwszy dzień pracy w Sosnowcu, śmieje się na myśl, że za obcego brali go też fani Ruchu. Zapewnia, że nie zabraknie go dzisiaj na Cichej. Komu będzie kibicował?
Wojciech Todur: Dla kogo bije serce Teodora Wieczorka przed meczem Ruchu z Zagłębiem?
Teodor Wieczorek: Przede wszystkim bije szybciej (śmiech), ale dla obu zespołów. Grałem i pracowałem w wielu klubach - jednak te z Chorzowa i Sosnowca traktuję szczególnie. Mistrzostwo Polski z Ruchem, Puchar Interligi amerykańskiej z Zagłębiem to najpiękniejsze wspomnienia.
Starsi kibice Zagłębia wspominają, że na początku był Pan traktowany w Sosnowcu bardzo nieufnie...
- Tak mówią? Było nawet gorzej. Przejmowałem klub krótko po Ewaldzie Cebuli - też Ślązaku. Ewald wytrzymał w Zagłębiu bodaj sześć tygodni. Działacze przynieśli mu wymówienie na boisko. Nie należę do bojaźliwych ludzi, ale okrzyki: "Ciebie też wywieziemy! Już mamy dla ciebie taczki!" do przyjemnych nie należały. Najgorzej było na początku - część kibiców nie nazywała mnie inaczej jak "Niemiec".
Z kibicami lekko nie było, a jak przyjął Pana zespół?
- Piłkarze chcieli wygrywać i nie miało dla nich znaczenia, kto jest trenerem. Czy bramki strzelał Ślązak, czy Zagłębiak. W szatni czasami ktoś krzyknął: "Ty hanysie". W odpowiedzi usłyszał: "Ty gorolu!". I było po sprawie. Od początku wiedziałem, że zespół, kibiców mogą zjednoczyć tylko zwycięstwa, i tak się stało.
Pamięta Pan pierwszy mecz Zagłębia z Ruchem w roli trenera drużyny z Sosnowca?
- Jak przez mgłę... Spotkanie rozegrano na Stadionie Ludowym i wygrało Zagłębie.
Wtedy chyba na dobre przekonałem do siebie miejscowych kibiców.
Wydaje mi się, że zawsze było w nich więcej entuzjazmu niż w kibicach z Chorzowa. Niestety ich doping zawsze jest też podszyty większą dawką szowinizmu.W Zagłębiu prowadził Pan wielu piłkarzy ze Śląska. Czy w Ruchu miała miejsce odwrotna sytuacja?
- Nie przypominam sobie. W Zagłębiu Ślązaków rzeczywiście nigdy nie brakowało, że wspomnę Romka Bazana, Józka Gałęczkę czy Wojtka Rudego. W barwach Ruchu mistrzostwo zdobył Władysław Słota z Sosnowca, ale to były dawne czasy. Jeszcze przed wojną.
Nie ma co, wygląda na to, że na Śląsku rodzi się więcej utalentowanych piłkarzy. Może to kwestia charakteru? Na pocieszenie
powiem jednak Zagłębiakom, że mało było takich piłkarzy jak Andrzej Jarosik, a ten pochodził akurat z Sosnowca. To za moich czasów 16-letni Jarosik wchodził do zespołu. W zarządzie klubu nie brakowało osób, które mówiły, żebym nie stawiał na tego młokosa. Poparł mnie jednak prezes Franciszek Wszołek i - jak się potem okazało - mieliśmy rację.
A jak po okresie spędzonym w Sosnowcu przyjęli Pana kibice Ruchu, gdy został Pan już trenerem niebieskich?
- Problem był gdzie indziej. Na Ruchu nie wypominano mi Zagłębia, tylko to, że byłem akaesiakiem [byłym piłkarzem AKS-u Chorzów - przyp. red.]! To z tego powodu nasłuchałem się o sobie wielu przykrych epitetów. Sytuacja jednak się powtórzyła. Przyszły zwycięstwa i nikt mi już nie wyciągał przeszłości.
Miał Pan okazję współpracować z prezesami, którzy odcisnęli niezwykle silne piętno w dziejach Ruchu i Zagłębia. W Sosnowcu taką postacią był Franciszek Wszołek, a w Chorzowie Ryszard Trzcionka...
- Wszołek to nie był zwykły prezes, to była instytucja. Podobało mi się w nim to, że chociaż na początku nie znał się na piłce, a pracę w Zagłębiu traktował jak kolejne zadanie do wykonania, to pod koniec autentycznie kochał ten klub. By zapewnić piłkarzom pensje, musiał czasami działać na granicy prawa. Pieniędzy czasami nie było, a jednak zawsze się znajdowały. Wszołek brał je to z jednej, a to z drugiej kopalni - a to przecież nie były jego prywatne przedsiębiorstwa.
Co ciekawe, w papierach zawsze wszystko się zgadzało, bo też u wszystkich podwładnych Wszołek miał szalony autorytet. Z kolei Trzcionka to przecież Zagłębiak. Kibice Ruchu powinni pamiętać, że to człowiek zza Brynicy [pochodził z Gołonoga - przyp.red.] w pewnym momencie uczynił ich klub wielkim.
Pracując w Zagłębiu, miał Pan okazję poznać Edwarda Gierka. Jak Pan go wspomina?
- Darzyliśmy się sympatią. To nie był fanatyk piłki nożnej, ale autentycznie mu zależało na dobrych wynikach Zagłębia. Brał mnie czasami pod rękę, zniżał głos i mówił: "Musimy zdobyć to mistrzostwo...". Problem był tylko jeden, a nazywał się Górnik Zabrze. W tamtych czasach ograć Górnika to było jak trafić szóstkę w totka. Mnie udało się to z Zagłębiem dwa razy... Mieli najmocniejszy skład, piłkarzy, jakich chcieli.
Pochodzi Pan z Michałkowic. Której drużynie kibicował Pan za bajtla?
- W tamtych czasach kibicowało się lokalnie i generalnie. Moim pierwszym klubem był KS Bytków, ale gdy myślałem o wielkiej piłce, to na topie zawsze był Ruch.
Karierę zrobił Pan jednak jako zawodnik AKS-u Chorzów.
- Ja się cieszyłem, że w ogóle mogę grać. AKS miał zresztą wtedy olbrzymie rzesze fanów. Na przeciętnym spotkaniu nigdy nie było mniej niż 10 tys. fanów. Na nasze mecze ciągnęły tłumy z Michałkowic, Maciejkowic, Przełajki... Gdy graliśmy z Ruchem, na stadionie było i 30 tys. ludzi! Niezapomniane chwile.
Jak Pan dziś ocenia Ruch, Zagłębie?
- Cieszę się, że wróciły do ekstraklasy. Tam ich miejsce. Teraz potrzeba cierpliwości, zmysłu działaczy, a kibice znowu dostaną to, co kochają - zwycięstwa, tytuły. Mocno w to wierzę.
Mówi Pan, że Pana serce bije dla obu klubów. Czy tak samo jest z synami? Henryk to przecież człowiek Ruchu, a Zenon Zagłębia...
- Prawda, że to niecodzienna historia (śmiech). Oni myślą i czują podobnie jak i ja. Gdy Ruch nie dostał licencji, Zenek wspierał Heńka, gdy Zagłębie straciło bramkę w ostatniej minucie meczu w Wodzisławiu, Heniek szczerze współczuł Zenkowi. Przy rodzinnym stole nie ma miejsca na rywalizację.
Jak Pan przeżył ostatnie informacje o korupcji w Zagłębiu?
- To, co słyszę, czytam, jest porażające! Dlaczego ci ludzie to zrobili?! Dlaczego nikt nie przeciął tego wrzodu wcześniej? Kto żyje z kantów, ten na koniec zawsze się na nie nabije! Jeżeli w klubie byli ludzie, którzy o tym wiedzieli i przymykali na to oko, to też są winni, bo popełnili grzech zaniechania.W czasach gdy był Pan trenerem, korupcji nie było?
- To niemożliwe, żeby prezes Trzcionka szedł do Wszołka i mówił, że ten a ten mecz Zagłębie musi przegrać. Byłbym jednak naiwny, gdybym powiedział, że wszyscy byli uczciwi, że bramkarz nie mógł puścić bramki koledze z przeciwnej drużyny. Zaręczam jednak, że w zespołach, które prowadziłem, nigdy podobnego zachowania nie zauważyłem. W przeciwnym przypadku zaraz wyczułbym fałsz i na pewno bym zareagował. To nie ma nic wspólnego ze sportem.
Teodor "Teo" Wieczorek
Urodzony 9.11.1923 roku; piłkarz, reprezentant (10 A) - pomocnik i obrońca, potem trener; wychowanek KS-u Bytków, w czasie wojny jako TuS, od 1942 w królewskohuckiej Germanii, po wojnie Jedność Michałkowice, a od połowy 1946 do 1959 AKS Chorzów. Jako trener pracował w klubach I i II ligi, od opolskiej Odry poczynając, na Piaście Gliwice kończąc, mistrz Polski z Ruchem Chorzów (1968 rok), Puchar Interligi z Zagłębiem (1964).
http://miasta.gazeta.pl/katowice/1,35027,4378700.html