Franciszek Wszołek nie żyje. Człowiek, który wymyślił Zagłębie SosnowiecFranciszek Wszołek zmarł w wieku 98 lat. Bez niego nie byłoby Zagłębia Sosnowiec, a pewnie i GKS-u Tychy.
Najczęściej czytane
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu
Franciszek Wszołek pochodził z Gorlic, ale większość życia spędził w naszym regionie. To on zakładał Zagłębie Sosnowiec, a potem był współzałożycielem i pierwszym prezesem w historii GKS-u Tychy. Uroczystości pogrzebowe odbędą się w środę w Gorlicach.
W tym smutnym dniu przypominamy rozmowę, jak ukazała się na naszych łamach w kwietniu 2006 roku.
Bez Franciszka Wszołka nie byłoby klubu sportowego o nazwie Zagłębie Sosnowiec. Był jego prezesem w okresie największej świetności – od roku 1962 do 1966. Piłkarze z Sosnowca zdobyli wtedy po dwa razy wicemistrzostwo i Puchar Polski, w 1964 roku byli też najlepsi w tzw. Pucharze amerykańskiej Interligi. Mieszkańcom Zagłębia trudno uwierzyć, że Wszołek z Sosnowcem zaczął mieć coś wspólnego dopiero tuż przed czterdziestką. Karierę działacza piłkarskiego zrobił jakby przy okazji, w czasach PRL-u był w województwie ważnym partyjnym dygnitarzem.
Franciszek Wszołek w swoim domu. Z
Pochodzi z podkarpackich Gorlic. Na Śląsku pojawił się po II wojnie światowej. W 1945 roku był jedynym – jak twierdzi – polskim sztygarem w kopalni Ludwik w Zabrzu. Tam los zetknął go z Wincentym Pstrowskim – słynnym rewolucjonistą i przodownikiem pracy. – Strasznie się chłopak rządził. Był już wtedy znany na całą Polskę, więc chciał wszystkich ustawiać – śmieje się 83-letni dziś Wszołek. – Nie bałem się Pstrowskiego. Byłem wtedy pełnomocnikiem rządu do przejmowania Zabrza. Można powiedzieć, że przez trzy miesiące byłem prezydentem miasta – wspomina.
Potem trafił do Katowic, w 1955 roku został dyrektorem kopalni Wujek. – Broniłem się przed tym nogami i rękami, bo była to wtedy najgorzej zarządzana kopalnia na Śląsku – opowiada. Kopalnia stanęła jednak na nogi, a Wszołek został w nagrodę dyrektorem naczelnym Dąbrowskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego. Awansował dalej – był wiceministrem górnictwa, a potem przedstawicielem i tzw. kierownikiem resortu w Warszawie. Odpowiadał m.in. za polską naftę i gazownictwo. Był inicjatorem poszukiwań ropy na terenie Polski i pod dnem Bałtyku. Z ministerstwa odszedł na początku lat 70., gdy dowiedział się, że jest dla niego szykowane miejsce na placówce dyplomatycznej w... Mongolii. W ramach protestu został taksówkarzem. – To było bardzo nie w smak Zdzisławowi Grudniowi. Wysłał więc po mnie swoich ludzi i pyta: „No to gdzie chcesz wyjechać?!". – Wybrałem NRD, byłem tam szefem największych budów – wyjaśnia. Wtedy osobiście poznał Ericha Honeckera, zapewnia, że wypił z nim niejeden kieliszek wódki. – Chociaż Honecker uchodził za niepijącego – śmieje się. W połowie lat 70. został pełnomocnikiem rządu ds. eksportu na Afrykę Zachodnią z bazą w Nigerii.
– Stało się to po tym, jak załatwiłem wart kilkadziesiąt milionów dolarów kontrakt na przebudowę i uruchomienie trzech nigeryjskich kopalń, które zresztą pracują do dziś – podkreśla. Po upadku komunizmu został biznesmenem. – Bo tak w głębi duszy byłem nim zawsze, polityka to był tylko dodatek – mówi. Doradzał prezesowi jednej z bielskich spółek, prowadził w Katowicach sklep Baltony, w końcu został przewodniczącym rady nadzorczej firmy SAG, która zajmuje się produkcją specjalistycznych lin. Mimo emerytury nadal czynny zawodowo: prezesuje firmie Polcarbon, która zajmuje się ochroną środowiska i poszukiwaniem paliw alternatywnych.
Wojciech Todur: Jak Pan został prezesem Zagłębia?
Franciszek Wszołek: Tak chciał Gierek. Edward był już wtedy pierwszym sekretarzem KW PZPR w województwie katowickim. Znaliśmy się doskonale. Cenił mnie, a pewnie i lubił, bo nigdy nie zawracałem mu głowy swoimi sprawami. Spotykaliśmy się tylko wtedy, gdy o to poprosił. W 1962 roku byłem dyrektorem Dąbrowskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego. Futbolem, a w szczególności sosnowiecką piłką, interesowałem się mało. Wiedziałem, że drużyna z Sosnowca nazywała się wtedy Stal i miała oparcie w przemyśle hutniczym. Co mnie było do tego? Ale Gierek zmuszał mnie, żebym przychodził na mecze. Stal grała słabo, często przegrywała. Więc Gierek mówił: „Pomóż". No to nakupiłem piłek, koszulek, spodenek. Dałem im, ale oni i tak przegrali kolejny mecz. Wtedy Gierek stwierdził, że tak dalej być nie może. „Zostaniesz prezesem" – zawyrokował.
Zaprosił mnie do siebie, do biura. Pamiętam, że stały tam tylko białe meble. Zaczął mnie prosić, odpowiadałem: nie.
Bardzo nie chciałem być tym prezesem. Poprosiłem więc o pomoc Jana Mitręgę, ministra górnictwa. Mitręga wpadł na pomysł, że gdy w klubie będą wybory, to my pojedziemy służbowo na Węgry. I tak się stało. Wracam po dwóch tygodniach, myślę, że już po burzy, a tu zaskoczenie – na biurku leży stos gazet, a w nich czarno na białym: „Franciszek Wszołek nowym prezesem klubu z Sosnowca!".
Dlaczego Gierek tak się na Pana uparł?
– Ciągle powtarzał, jaki to ja jestem „talent organizacyjny". Nie bez znaczenia był też fakt, że Zjednoczenie miało pieniądze. Zarządzałem 11 kopalniami, które wydobywały 25 milionów ton węgla rocznie. Na takim kapitale można było zbudować silny klub.
Kto wymyślił nazwę Zagłębie?
– To się stało w gabinecie Gierka. On chodził wokół stołu, a kilku jego najbliższych współpracowników – w tym i ja – rzucało na przemian propozycje. Na początku miał to być Klub Sportowy Sosnowiec. Gierek chciał jednak, żeby nazwa nawiązywała do górnictwa. Przez chwilę wydawało się więc, że stanie na Górniku. Gierek stwierdził jednak, że nie chce małpować Zabrza. Wtedy zaproponowałem: „Załóżmy Górniczy Klub Sportowy Zagłębie. Kopalnie mamy w całym regionie, niech klub też będzie wizytówką regionu". Gierkowi bardzo spodobał się ten pomysł. I tak już zostało.
Od czego zaczął rządy prezes Wszołek?
– Każda z kopalń dostała zadanie, za które była odpowiedzialna. Jowisz, Saturn, Gwardia, Niwka, Kazimierz – każda miała sekcję, którą miała się opiekować. Inne zajmowały się infrastrukturą klubu. Na przykład Klimontów odpowiadał za trawę.
Zdejmowanie historycznego herbu z bramy Stadionu Ludowego. Rok 2002
Czytaj także:
Nieznana historia trójkolorowego trójkąta Zagłębia Sosnowiec. Tropy wiodą do Saksonii?
Co poniedziałek było zebranie i każdy z dyrektorów składał mi raport z tego, co zrobił dla Zagłębia. Gdy przejąłem klub, Zagłębie było w opłakanym stanie. Mieliśmy 14 zawodników. W szatniach przy treningowym boisku przy ulicy Mireckiego sufit walił się na głowę, a piłkarze myli się po meczach w betonowym korycie. Gdy cztery lata później żegnałem się z klubem, Zagłębie szczyciło się 18 sekcjami, w których trenowało 480 zawodników. Zaczęliśmy też budować lodowisko.
Gierek był pewnie z Pana dumny?
– W połowie (śmiech). On miał taką ideę, by w klubie trenowało tysiąc zawodników. Chciał odciągnąć młodzież od budek z piwem. Na punkcie Zagłębia miał fioła. Żywo interesował się tym, co działo się w klubie. Często sugerował, jakiego piłkarza pozyskać. Raz dowiedział się, że z Australii wraca Józek Gałeczka. „Musimy go mieć!" – powiedział i wysłał mnie... nad morze, bo Gałeczka wracał z Australii statkiem! Gdy tylko postawił nogę na brzegu, moi ludzie czekali na niego z gotowym kontraktem.
Ponoć w Zagłębiu miał grać Włodzimierz Lubański?
– Rzeczywiście, był taki pomysł. Gierek bardzo go chciał. „Dawać mi tutaj tego chłopaka z Sośnicy" – powtarzał. Ojciec Lubańskiego był wtedy sztygarem, zaproponowałem mu więc stanowisko nadsztygara w kopalni Milowice, a na dodatek domek fiński. Lubański senior się zgodził, a Włodek podpisał mi nawet deklarację, że będzie grał w Zagłębiu. Myślałem, że mam chłopaka w garści, pojechałem więc do Sośnicy, by podpisać z nim kontrakt. Wchodzę do domu, ale rozmowa coś się nie klei. Rodzina też jakoś dziwnie się zachowuje. Już po czasie dowiedziałem się, że gdy ja siedziałem w pokoju, w kuchni był już Eryk Wyra z Górnika Zabrze. Potem okazało się, że za tym transferem stał Mitręga. Spotykamy się potem i pytam go: „Dlaczego?". A on na to krzyczy mi w twarz: „Po coś ty pojechał do tego Lubańskiego?! Po co mącisz chłopakowi w głowie?". Wtedy zrozumiałem, że i Gierek nie pomoże. Została mi tylko w ręce podpisana przez Lubańskiego deklaracja.
Gierek często chodził na mecze Zagłębia?
– Starał się być na każdym spotkaniu. Po każdym przegranym meczu miałem cyrki. Zdarzało się, że na Ludowym miałem cały komitet PZPR, a przecież każdy komuś kibicował. Żeby pan widział, co się działo na poniedziałkowych posiedzeniach egzekutywy! Kłótnie, awantury. Każdy może oceniać PRL jak chce, ale jednego tym ludziom odmówić nie można. Kochali sport, budowali stadiony, wielu młodych ludzi nie popadło dzięki nim w alkoholizm.
Zagłębia Sosnowiec na Stadionie Ludowym po powrocie z Ameryki, rok 1964
Czytaj także:
Edward Gierek nakazał kapitanowi Zagłębia schować mustanga. "W socjalizmie to grzech"
Gierek nigdy nie doczekał się, by jego ukochany klub zdobył mistrzostwo Polski. Były jednak inne sukcesy, jak choćby wicemistrzostwo, Puchar Polski czy Puchar amerykańskiej Interligi. Który z nich cenił sobie najbardziej?
– Chyba zdobycie Pucharu Interligi. Sam nam załatwił wyjazd na te zawody, wyprzedziliśmy m.in. Ruch Chorzów, Polonię Bytom i Legię Warszawa. Mało kto wie, ale po zdobyciu Pucharu mogliśmy pojechać jeszcze na tournee do Brazylii. Zaproszenie wysłał nam Santos, w którym grał sam Pele! Zaproponowali nam 50 tysięcy dolarów, mieli też zapłacić za podróż. Takiej decyzji nie mogłem jednak podjąć sam. Wysłałem więc do Polski depeszę. To była tzw. zielona depesza, czyli inaczej mówiąc, szyfrogram, który otrzymywało około 20 osób w państwie. Odpowiedź przyniósł mi do hotelu Edward Drożniak, który był wtedy ambasadorem Polski w Waszyngtonie. Przywitałem go wylewnie, pytam co i jak. A on na migi pokazuje mi, żebym się zamknął. „Morda w kubeł" – warczy. Wychodzimy na ulicę. „I co tak kłapiesz. Tu wszędzie są podsłuchy. Chodź do parku" – wytłumaczył swoje dziwne zachowanie. Pamiętam, że w zielonej depeszy znalazło się takie zdanie: „Twoja propozycja [wyjazdu do Brazylii – przyp. red.] jest fantastyczna, radzimy jednak, żebyś jej nie przyjął. Po zwycięstwach w Ameryce wrócicie do kraju jak bohaterowie. Jeżeli przegracie, to już nie będzie to... Decyzja należy jednak do was". Poprosiłem o 24 godziny na zastanowienie. Wziąłem piłkarzy do parku i pytam: „Co wy na to?". Chłopcy rwali się do wyjazdu. W końcu jednak głos zabrał Witek „Giga" Majewski, a on miał w drużynie największy posłuch: „Skoro Gierek radzi, że mamy wracać, to powinniśmy tę radę przyjąć".
No i jak wyglądało powitanie bohaterów?
– Na Okęciu czekało na nas 40 autobusów pełnych kibiców, przyjechały dwie orkiestry górnicze! Wracaliśmy w szpalerze fanów do samego Sosnowca. Byliśmy szczęśliwi, a do tego bogaci! W Ameryce Polacy nosili nas na rękach. Gdzie się nie pojawiliśmy, stoły uginały się od jedzenia. Po kolacji, obiedzie gospodarz zawsze ustawiał w progu kosz, wielki jak na bieliznę, a goście wrzucali do niego pieniądze dla biednych piłkarzy z Polski. Uzbierało się tego bardzo dużo, każdy miał w kieszeni po dwa, trzy tysiące dolarów. Na tamte czasy to były ogromne pieniądze. Wieźliśmy też ze sobą prezenty. Pamiętam, jak podczas jednej z proszonych kolacji pani domu otworzyła szafę i zwróciła się do Teodora Wieczorka, który był naszym trenerem: „Ma pan żonę? To prezent dla niej". I tak jak stała zgarnęła z wieszaka ze sto kiecek. Po odprawie na lotnisku okazało się, że mamy półtorej tony nadbagażu!
Co się stało z pieniędzmi, które zarobili piłkarze?
– Wesoło było już podczas odprawy, gdy celnik spytał, czy mamy ze sobą dolary. Odpowiedziałem: „A jakże" i zacząłem grzebać po kieszeniach. Bo ja te dolary miałem cały czas przy sobie, w kieszeniach spodni, płaszcza, marynarki. Gdy celnik to zobaczył, zaczął krzyczeć: „Zabierz pan to! Wynoście się!". Zabrałem więc kasę do Sosnowca, a potem – o ja głupi! – wpłaciłem na konto PZPN-u. Wypłacili nam potem 4 złote za dolara, czyli po oficjalnym kursie.
A jak przywitali drużynę kibice na Stadionie Ludowym?
– Wróciliśmy w środę, a już w niedzielę mieliśmy grać z Legią Warszawa. Gierek bardzo się obawiał tego spotkania: „Chłopcy są zmęczeni, na pewno przegrają. Przełóżcie ten mecz!" – prosił. Ja się jednak uparłem: „Zobaczysz, że wygrają. Za zwycięstwo zapłacę w dolarach!". Miałem rację: Zagłębie wygrało w porywającym stylu. Miażdżąca przewaga – 3:1! Na trybunach siedziało blisko 50 tysięcy widzów. Przed meczem na murawie pojawił się ogromny stół, a na nim wszystkie trofea, jakie zdobyliśmy ze Oceanem, na honorowym miejscu stał ogromny Puchar Interligi. Po meczu wdzięczni kibice pchali moje auto spod stadionu pod magistrat. Nie było to łatwe, bo jeździłem wtedy ciężką i opasłą tatrą 603. Pamiętam, że pod siedzeniem miała specjalną lampę do podgrzewania. To siedzenie nieraz mi się zapaliło (śmiech).
Podczas pobytu w Ameryce piłkarze Zagłębia spotkali się z Janem Kiepurą. Słynny śpiewak operowy z Sosnowca miał wtedy powiedzieć: „Ja zdobyłem Amerykę głosem, wy musicie zrobić to samo nogami!". Kiedy padło to słynne zdanie?
– To było na stadionie Soldier Field w Chicago, przed meczem z AEK Ateny. Piłkarze właśnie przygotowywali się do wyjścia na boisko. Staliśmy w tunelu, gdy zauważyłem, że przedziera się do nas mały człowieczek w czarnym kapeluszu z białą wstążką. Nic sobie nie robił z ochrony, a to byli wielcy jak szafy Murzyni. Jednego zagadał, drugiemu przebiegł pod rękami i po chwili stał już między nami. „Chłopcy, jesteście wielcy" – zaczął na powitanie, a potem dodał to słynne zdanie.
Jan Kiepura z piłkarzami Zagłębia Sosnowiec. Na pierwszym planie Zbigniew Myga, obok klęka Andrzej Jarosik.
Czytaj także:
Jak Kiepura z Zagłębiem podbili Amerykę
Potem Kiepura zaprosił nas do siebie na kolację. Mieszkał na przedmieściach Nowego Jorku. Moim zdaniem miał brzydki dom. Taki jakiś kwadratowy, nieładny. Pokoi było tam z dziesięć, ale co ciekawe, w żadnym nie było amerykańskich mebli. Kiepura widać bardzo tęsknił za Polską, bo mieszkał jak w Cepelii. Stały tam jakieś drewniane malowane skrzynie, na ścianach wisiały ciupagi. Miał ze trzy fortepiany, najważniejszy z nich na drewnianym podium. Na mnie największe wrażenie zrobiła wykładzina. W owych czasach rzecz w Polsce zupełnie nieosiągalna. Kiepura miał tego dnia wspaniały humor. W końcu wskoczył na wieko fortepianu i zaczął śpiewać. Podszedłem wtedy do jego żony – Marty Eggert – i pytam: „Jak pani to znosi?". A ona na to: „Ja go właśnie za to kocham! Za tę jego polskość!". Już do końca wieczoru było mi głupio, że w ogóle ją o to zapytałem. Kiepura zmarł dwa lata później na zawał serca. Prawdopodobnie byliśmy ostatnimi polskimi sportowcami, których gościł w swoim domu.
Za Pana czasów Zagłębie obchodziło 60. urodziny. Był Pan pierwszym prezesem, który odwołał się do roku 1906 jako daty powstania klubu. Ta data jest kwestionowana przez wielu historyków. A jak było przed laty?
– Podobnie. Najgłośniej protestowali działacze śląskich klubów – Ruchu Chorzów czy Górnika Zabrze. Zarzucali nam błędy w rachunkach. Mówili, że to nieuczciwe. My jednak przeprowadziliśmy badania, z których wynikało, że choć przez te wszystkie lata nazwy klubu się zmieniały, to kontynuacja była. Ludzie w Sosnowcu przyjęli to z radością. Zagłębie zawsze czuło się gorsze od Śląska, a tak mogło utrzeć nosa rywalom zza miedzy.
Jak przebiegały jubileuszowe obchody?
– Oj, było bardzo uroczyście, a obchody trwały wiele miesięcy. Na akademię, która odbyła się w Domu Górnika [dziś aula Uniwersytetu Śląskiego przy ulicy Żytniej w Sosnowcu – przyp. red.], przyjechali przedstawiciele wszystkich liczących się polskich klubów. Były i występy artystyczne, a jakże. Kogo tam nie było! Bogdan Łazuka, Jacek Fedorowicz, Jacek Szczepanik. Śpiewali też Rena Rolska i Marian Jonkajtis. Odbył się również okolicznościowy mecz. W październiku, przy pełnych trybunach, Zagłębie pokonało pewnie (5:1) francuski Stade de Reims z samym Raymondem Kopaczewskim w składzie!
Zwieńczenie jubileuszu nastąpiło 20 listopada. Na Stadionie Ludowym odbyła się wtedy defilada sportowców, a potem Zagłębie wygrało 1:0 z ŁKS- -em.
Potem pożegnał się Pan z Zagłębiem. Dlaczego?
– Byłem już wtedy wiceministrem górnictwa. Ministerstwo cały czas miało swoją siedzibę na Śląsku, ale były coraz silniejsze naciski, by przenieść je do Warszawy. Mitręga, który cały czas zarządzał resortem, był temu przeciwny. Nie znosił stolicy, czuł się tam źle. W końcu jednak i on skapitulował. Doszedł do wniosku, że to ja będę reprezentował górnictwo w Warszawie. Siedziałem tam od poniedziałku do piątku i chociaż miałem do dyspozycji prywatny samolot, na Zagłębie zabrakło już czasu. Zostałem prezesem honorowym. Kto wie, pewnie jestem nim do dziś! (śmiech).
https://sosnowiec.wyborcza.pl/sosnowiec ... oxLoSoImg1