przez jls 2008-04-17, 7:56 am
Zobaczymy, czy przy aktualnym składzie Poloni i miejscu w tabeli poprawi się skutecznośc tej drużyny pod wodzą Kowalika. Będzie to dla Niego test umiejętności zawodowych i wychowawczych. Może się okazać, że w Zagłębiu nie wykazał wszystkich swoich zalet. Czas pokaze na co stać trenera Kowalika. { Może tak jak Moskal?}.
[ Dodano: 2008-04-17, 2:45 pm ]
Autor niniejszego tekstu ma zaszczyt przyjaźnić się z jego bohaterem, toteż przedstawioną metryczkę mógł uzupełnić bezpośrednią rozmową, przybliżającą sylwetkę popularnego „Gały”.
Stefan Kucia: Większość znanych mi wywiadów z Tobą dotyczy kariery dojrzałego już sportowca. Rozpoczynając nasze spotkanie, chciałbym nakłonić Cię do zwierzeń o mniej znanych czasach. Mam na myśli dzieciństwo, rodziców, rodzeństwo, atmosferę, która uczyniła z ciebie sportową osobowość.
Józef Gałeczka: Urodziłem się w 1939 roku, niedługo po wybuchu II wojny światowej. Byłem najmłodszym, piątym dzieckiem. Ojciec był górnikiem, mama zajmowała się domem. Trudne lata powojenne, liczna rodzina, wywóz ojca do Związku Radzieckiego powodowały, że w domu się nie przelewało, była bieda. Sport dawał możliwość szybkiego usamodzielnienia się i ja z tego skorzystałem. Z tego okresu szczególnie serdecznie wspominam trenera Mezgiera, który znając moją kiepską sytuację materialną, odwiedzając mój dom, przynosił czasami ze sobą jakąś paczkę z żywnością lub zostawiał parę złotych.
Zachowując chronologię wydarzeń moja przygoda z piłką rozpoczęła się w wieku 12 lat w trampkarzach Unii Gliwice. Tam w soboty rozgrywałem mecze na bramce w młodszej grupie, by w niedzielę w starszej występować w ataku. Gdy w jakimś meczu puściłem 8 bramek rozpłakałem się i skutecznie wyleczyłem z grania na tej pozycji. W szesnastym roku życia trafiłem do najlepszego gliwickiego zespołu – Piasta. Po upływie pół roku grałem już w pierwszej drużynie i reprezentacji Śląska juniorów. Równocześnie ciężko pracowałem w Gliwickich Zakładach Technicznych przy obsłudze tokarki.
Na mecz z Concordią Knurów decydujący o awansie Piasta do II ligi trener opracował taktykę polegającą na tym, że gdy obrońcy przeciwnika zaabsorbowani będą naszym bramkostrzelnym napastnikiem Derą - ja wykorzystam tą sytuację. Tak też się stało. Wygraliśmy 2-1, strzeliłem obie bramki. Wcześniej jednak trwały trudne pertraktacje klubu z kierownictwem mojego zakładu pracy dotyczące zwolnienia mnie na przedmeczowe zgrupowanie. Po meczu powiało grozą - rozwścieczeni kibice gospodarzy oblegali naszą szatnię; bramkarz uciekł do domu rowerem, mnie nakrytego kocem, jak w scenach z filmów sensacyjnych, przemycono do ciężarówki. Za awans otrzymałem zegarek – pierwszy czasomierz w moim życiu. Wkrótce od nieodżałowanego trenera wszechczasów – Kazimierza Górskiego, wówczas selekcjonera kadry narodowej juniorów, otrzymałem powołanie na mecze eliminacyjne przed turniejem UEFA w Madrycie.
Nieubłaganie zbliżał się jednak czas, w którym młodym człowiekiem interesuje się wojsko. Pracę w Zakładach Technicznych zamienić trzeba było na kopalnię, chcąc kopać piłkę w cywilu. Wtedy faktycznie po raz pierwszy zetknąłem się z pracą w górnictwie. Szychta pod ziemią bez taryfy ulgowej, później trening nie mogły pozostać bez wpływu na moje wyniki sportowe, które wyraźnie się obniżyły. Z pomocą przyszedł klub i sztygar – sympatyk futbolu. Przeniesiono mnie na powierzchnię, na poważnie brzmiące stanowisko kalifaktora, do zadań którego należał załadunek żwiru, stempli i betonowych bloczków na wagoniki. I w tym miejscu właściwie kończy się opowieść związana z gliwickim okresem mojej kariery i rozpoczyna rozdział, który można by nazwać – „Józek w krainie kangurów”- parafrazując tytuł jednego z odcinków opowiadań Szklarskiego o Tomku Wilimowskim.
No właśnie. Zawodnicy z twojego pokolenia na piłkarskie „saksy” wybierali się u schyłku karier sportowych. Ty natomiast do dalekiej Australii wyjechałeś prawie jako junior. Jak trafiłeś na Antypody?
Polski Komitet Olimpijski podczas olimpiady w Melburne w 1956 r. nawiązał kontakty z australijską Polonią, której życzeniem było posiadanie drużyn piłkarskich w ośrodkach, gdzie licznie zamieszkiwali nasi rodacy. Miały one integrować środowisko, przyczyniać się do poczucia dumy narodowej polonusów. PKOl miał pomagać w sprowadzaniu kandydatów do gry na piątym kontynencie. Inne nacje: Włosi ,Grecy, Czesi posiadały już tam dość silne zespoły. Polonia miała natomiast rewanżować się wpłatami na rzecz PKOl.
W prasie natknąłem się na ofertę adresowaną do piłkarzy. Trzeba było spełnić kilka warunków m.in.: mieć zgodę klubu, posiadać przydatny zawód. Pro forma wysłałem wniosek do Warszawy. W Piaście sądzono, że przy nieuregulowanym stosunku do służby wojskowej nie zgromadzę dokumentów uprawniających do wyjazdu na drugi koniec świata i tylko dlatego podpisano mi zgodę na opuszczenie klubu. Jako tokarz, starając się o wyjazd, dysponowałem też też dobrym argumentem zawodowym. Pochłonięty bieżącymi wydarzeniami prawie zapomniałem o wysłanym wniosku, gdy nadeszła oferta wyjazdu. Muszę dodać, że kilka miesięcy wcześniej zmieniłem stan cywilny obierając za partnerkę urodziwą kresowiankę. Jako, że australijska propozycja miała określone ramy czasowe, wraz z żoną postanowiliśmy o moim wyjeździe.
Poziom piłkarski i organizacyjny mojej nowej drużyny – II ligowej Poloni Sydney niewiele miał wspólnego z profesjonalnym futbolem. Zdecydowanie lepiej wiodło się grającej w I lidze Poloni Melbourne. Pobudka o 5 rano, by o godzinie 7 stanąć za pulpitem trzech tokarek w odległych od kwatery zakładach Austina. Pierwszą przerwę na śniadanie ogłaszał dzwonek, drugą - obiadową odliczano od czasu pracy. Mieszkałem u sympatycznych, niezamożnych ludzi, którzy traktowali mnie jak syna. Utrzymywałem się z zarobionych w firmie pieniędzy. W klubie płacono jedynie symboliczne premie. Zajęcia odbywaliśmy wieczorami przy świetle ulicznych latarni. Podczas treningu strzeleckiego piłka znikała w ciemnościach. Na boisku trenowała równocześnie druga drużyna. Brakowało piłek. Jednak z zespołu, któremu groził spadek z drugiej ligi uczyniliśmy solidny team, meldujący się na finiszu rozgrywek na drugim miejscu. Do awansu zabrakło punktu straconego w przegranym meczu w początkowej fazie rozgrywek, na który spóźniliśmy się 10 minut po lądowaniu w Australii. Prócz mnie właściciel klubu – pan Kotulski sprowadził jeszcze trzech zawodników. Ku uciesze prezesa i nas wszystkich stale wzrastało zainteresowanie rodaków w Sydney naszymi meczami. Z racji mojego wieku i chłopięcej sylwetki przylgnął do mnie przydomek „synek”. Ostatecznie, po fuzji z klubem pierwszoligowym osiągnęliśmy pierwszą ligę. Dobre recenzje jakie zbierałem, spowodowały zainteresowanie mną przez inne kluby, w tym silnej wspomnianej Poloni Melbourne i nie związanego ze środowiskiem polonijnym bogatego stowarzyszenia sportowego w tym mieście. Proponowano duże pieniądze. Tęskniłem jednak bardzo za żoną i krajem. Po półtorarocznej przygodzie z piłką na Antypodach wsiadłem na statek i po miesięcznym rejsie stanąłem na ojczystej ziemi.
W księdze pamiątkowej wydanej z okazji 80-lecia OZPN Katowice opowiadasz o motywach, którymi kierowałeś się obierając Zagłębie na swój nowy klub: „Miałem obietnicę, że po powrocie do Polski będę mógł grać w pierwszej lidze. Tymczasem działacze Piasta nie chcieli mnie puszczać. Ktoś tam napisał taką notkę w „Trybunie Robotniczej” w rubryce „Siedem dni w sporcie” i zrobił się szum wokół mojej osoby. Sugerowano, że przewróciło mi się w głowie, że powinienem wiedzieć, gdzie jest moje miejsce. A ja chciałem jednak grać w tej lidze, tak jak moi koledzy z juniorów - Lerch czy Nieroba. I wtedy pojawiła się oferta z Sosnowca, choć była też z bytomskiej Poloni. I pewnie wybrałbym Bytom, ale bałem się, że stamtąd zaraz zabiorą mnie do wojska. W Sosnowcu młodych piłkarzy reklamowały kopalnie. Więc się zdecydowałem”. Wynika z tego, że za wyborem „goroli” przemawiały wyłącznie względy pragmatyczne.
Jak już wiesz moim jedynym kapitałem było to, że natura obdarzyła mnie smykałką do futbolu. Po powrocie z Australii otrzymałem kilka propozycji grania w 1 lidze. A ja i żona pragnęliśmy stabilizacji po długim rozstaniu. Najbardziej konkretne sygnały płynęły z Sosnowca i Bytomia. Polonia próbowała grać na emocjach. Tamtejsi działacze wywodzili się podobnie jak moja żona z kresowiaków. Podchodzili mnie z tej flanki. Równocześnie otrzymałem „powiastkę” z Wrocławia o obowiązku stawieniu się do poboru. Wojskowy lekarz szelmowsko pytał: To co Gałeczka – będziemy grali w „Śląsku”, czy w „Legii”? Odparowałem mu wtedy – nie, w Sosnowcu. „Zagłębie” w przeciwieństwie do Poloni było władne do reklamowania od wojska. Do wojskowych klubów jakoś mnie nie ciągnęło. Tak więc górniczy stan w rodzie Gałeczków został podtrzymany. Na marginesie dodam, że w pierwszym sezonie ligowym w barwach Sosnowca, w meczu przeciwko Polonii zaaplikowałem jej trzy bramki.
W tym samym opracowaniu znajduję Twoje wspomnienia opisujące początkowy okres pobytu w sosnowieckim klubie. Mówisz: „Na pewno sosnowiczanie i w ogóle ludzie z Zagłębia tworzyli w najlepszych latach znaczną część zespołu, ale przecież grali tam również Ślązacy. Pamiętam, że ze mną przyszedł Witold Szyguła z Czerwionki i Ginter Piecyk z Katowic. A przecież byli tam i inni Ślązacy – Jochymczyk, Krawiarz, Kosider, Strzałkowski czy Bazan. A kłopotów z aklimatyzacją nie miałem. Zaraz w pierwszych meczach strzeliłem kilka bramek i byłem w drużynie pełnowartościowym zawodnikiem. A liderzy drużyny, taki Uznański czy Majewski nigdy się z mojego pochodzenia nie prześmiewali”. Czy faktycznie odwieczne animozje etniczne na gruncie zespołu nie występowały?
I dzisiaj w pełni potwierdzam tamte słowa. Liczyło się tylko to, czy Gałeczka potrafi udowodnić, że jego obecność w Sosnowcu wzmocni zespół. Sądzę, że tak też się stało. Jeśli istniał nawet początkowo jakiś dystans, to został szybko przełamany przez udane występy.
Domyślam się, że z naszym miastem połączyły Cię silne związki – już od 46 lat jesteś sosnowiczaninem i w przeciwieństwie do wielu rodowitych piłkarzy widujemy się na każdym prawie meczu Zagłębia.
Wszystko co cenię zawdzięczam Zagłębiu. Najlepsze lata kariery obfitujące w sukcesy, powołanie do kadry narodowej w następstwie gry w silnym klubie, sprzyjające podejście zarządu do moich studiów trenerskich, zaufanie przy powierzaniu mi funkcji szkoleniowca i innych stanowisk w sekcji piłkarskiej, zapewnienie godziwych warunków mieszkaniowych to prawie idealny scenariusz piłkarskich losów. Stadion Ludowy był zawsze dla mnie drugim domem. Nie wyobrażam sobie nie uczestniczyć w tej szczególnej atmosferze jakim jest mecz mojego Zagłębia. Jest to również okazja do spotkania przyjaciół . Mam także przyjemność pełnić symboliczną funkcję trenera drużyny oldbojów i cieszyć się ich grą w różnych turniejach.
Który z występów w kadrze najbardziej utkwił w Twojej pamięci?
Niezapomniane wrażenia pozostaną po tourne reprezentacji po Ameryce Południowej w 1966 r. Brazylijczycy przygotowujący się do Mistrzostw Świata w Anglii zaproponowali nam rozegranie dwóch spotkań, z dwoma różnymi jedenastkami, w dwóch różnych miastach: na słynnej Maracanie w Rio de Janeiro i Belo Horizonte. Gospodarze wygrali dwukrotnie 2-1 i 4-1. W ramach tourne wystąpiliśmy jeszcze przeciwko zespołowi Argentyny w Buenos Aires remisując 1-1. Dobrze wspominam także mecz z Grecją, wygrany przez nasz zespół 4-0. Podzieliliśmy się po równo bramkami z Lucjanem „Kicim” Brychczym. A propos Lucka. Pochodził on z moich rodzinnych stron - niedalekich Łabęd. Mógł to być rok 1954, byłem kilkunastoletnim wyrostkiem – choć przy mojej posturze nie jest to może najszczęśliwsze porównanie. Drużyna, której kibicowałem rozgrywała wyjazdowe spotkanie z zespołem Brychczego. Przemaszerowałem sporo kilometrów, żeby zobaczyć ten mecz. Lucjan brylował na murawie. Nic dziwnego, że wkrótce stał się gwiazdą CWKS. W najskrytszych marzeniach nie przyszłoby mi wtedy do głowy, że kiedyś razem tworzyć będziemy reprezentacyjną linię napadu.
Mecz życia...
Wygrana 4-1 w sezonie 1962/ 63 z Górnikiem Zabrze w ligowym spotkaniu na Stadionie Ludowym. Zdobyłem 2 bramki, po jednej dołożyli Myga i Bazan. Wilczek odpowiedział nam trafieniem z karnego. Wysokie zwycięstwo o tyle cenne, że odniesione nad przodownikiem tabeli, który w tym sezonie nie poniósł jeszcze porażki.
Przyjacielem z boiska mógłbym nazwać...
Gintera Piecyka. W zbliżonym czasie pojawiliśmy się w Zagłębiu. Mieszkaliśmy po sąsiedzku. Łączyły nas podobne problemy adaptacyjne.
Po dziesięciu latach spędzonych w Zagłębiu udałeś się do „modnej” dla ówczesnych piłkarzy Francji.
Oficjalnie nie można było w tamtych latach wyjeżdżać do klubów sportowych. Działacze zagranicznych drużyn, zainteresowani sprowadzeniem zawodnika, potwierdzali w zaproszeniu, że gwarantują pracę zarobkową w firmach. I tak też to w praktyce bywało – pracę przeplataliśmy ze sportem. W wyjeździe pomógł mi znany piłkarz z Gdańska – Roman Korynt, mający dobre kontakty w branży okrętowej. Trapiące mnie kontuzje spowodowały, że w ojczyźnie Platiniego niewiele pograłem. Po powrocie do Sosnowca zwrócono się do mnie z prośbą o zasilenie Zagłębia. Moje nogi nadawały się do poważnych zabiegów operacyjnych, nie zaś do wyczynowego uprawiania sportu. Zaproponowałem klubowi swą pomoc w mniej eksploatujących organizm zadaniach.
O ile mnie pamięć nie myli, później były studia trenerskie w katowickiej WSWF i posada trenera w klubie, w którym, jak podają statystyki rozegrałeś 253 spotkania, strzelając 98 bramek.
Mała korekta. Studia rozpocząłem przed wyjazdem do Francji. Nie chciałem, by wyjazd przerwał rozpoczętą edukację. Na uczelni podpowiedziano mi, żebym kontynuował naukę eksternistycznie. Za granicę wyjeżdżałem obładowany książkami. Po treningach zakuwałem anatomię, fizjologię, biochemię. Opłaciło się. Uczelnię ukończyłem bez żadnego „poślizgu”. W trakcie studiów, już po powrocie do kraju jako instruktor zajmowałem się szkoleniem młodzieży. Gdy w 1975 r. zwolniono trenera Liberdę, sternicy klubu zaproponowali, abym pełnił do czasu zakończenia sezonu jego obowiązki. Później zatrudniono Teodora Wieczorka – mojego byłego trenera z wczesnych lat gry w Zagłębiu. „Teo” powierzył mi asystenturę. Zwolnienie Teodora w 1976 r. i propozycja zastąpienia go na stanowisku „pierwszego” postawiło mnie w dość niezręcznej sytuacji. Wieczorek wykazał się jednak dużą klasą. Moje skrupuły skwitował stwierdzeniem: „taki jest trenerski chleb” i udzielił swego „błogosławieństwa”.
W latach 1977 i 1978 miałem zaszczyt prowadzić drużynę, która wywalczyła Puchar Polski. Bardzo cenię sobie asystentów z którymi dane mi było pracować. Myślę tu o osobach Zbyszka Mygi, Mariana Masłonia, a w późniejszym okresie Leszka Baczyńskiego. Prorocze słowa o niepewnym trenerskim chlebie miały się spełnić tym razem w odniesieniu do mojej osoby. W 1979 r. rozdzwoniły się telefony z propozycjami szkolenia „Lecha” i ŁKS-u. Działacze tych klubów z kuluarowych rozmów wiedzieli, że w Zagłębiu szykuje się zmiana trenera. Ze mną w klubie nikt tej kwestii nie poruszał. Poprosiłem zarząd o wyjaśnienia. Ostatecznie ustaliliśmy, że poprowadzę drużynę do końca sezonu, później otrzymam funkcję koordynatora do spraw szkolenia młodzieży. Nowy szkoleniowiec Andrzej Strejlau swą postawą zaskarbił sobie mój wielki szacunek. Za czasów Szmidta, Kostki, Kopy, Panica pracowałem w strukturach klubu jako kierownik drużyny lub sekcji piłkarskiej.
Mój trenerski come back do pierwszego zespołu nastąpił po spadku Zagłębia do drugiej ligi. W sezonie 1988/ 89 – po trzyletnim pobycie na zapleczu ekstraklasy uzyskaliśmy upragniony awans. Wynik ten cenię sobie szczególnie, gdyż wywalczony został w bardzo trudnych dla klubu czasach.
W końcu zdecydowałem o odejściu ma emeryturę, przekazując trenerską batutę dotychczasowemu asystentowi - Leszkowi Baczyńskiemu, wcześniej mojemu zawodnikowi.
„Kangur” to jeden z twoich przydomków boiskowych. Z jednej strony wiązał się z australijską przygodą, z drugiej podkreślał twą niebywałą skoczność, dzięki której zdobywałeś wiele bramek głową „ przefruwając” ponad zdecydowanie wyższymi obrońcami.
Myślę, że wśród bramek uzyskanych strzałem głową należałoby wprowadzić jeszcze podział na zdobyte wybiciem pionowo w górę, jak i tak zwane „szczupaki”, w których dominował lot poziomy do piłki. W tej drugiej grupie zapamiętałem bramkę strzeloną Jankowi Tomaszewskiemu w spotkaniu ligowym z ŁKS. Janek wybił się, aby przechwycić dośrodkowanie, ja nadałem swojemu ciału przeciwny wektor. Gdy obaj leżeliśmy już na murawie Janek zapytał: gdzie piłka?. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem – w bramce.
Wprowadziłbym też kategorię „dziwne bramki”.
Masz z pewnością na myśli gola strzelonego Janowi Gomoli w meczu z Górnikiem Zabrze. Spuścił on piłkę na murawę, by nie przekroczyć regulaminowego czasu jakim dysponował bramkarz będąc w posiadaniu piłki. Wodził wzrokiem po boisku chcąc wybrać optymalne wybicie do partnerów. Wyskoczyłem zza obrońcy i zagarnąłem futbolówkę zaskoczonemu Jankowi, po czym nie zostało mi nic innego jak skierować ją do siatki.
Jak wyglądałaby drużyna marzeń trenera Gałeczki zbudowana z sosnowieckich piłkarzy?
Oczekujesz, abym z plejady tak wielu znakomitości piłkarskich jakie pojawiły się w 100-letniej historii klubu wybrał zaledwie jedenaście osób? Uczynię to, jeśli ograniczymy się do okresu, który mogę poddać osobistej ocenie. Jakby nie było to też kawał czasu - prawie pół wieku. Po drugie będzie to nietypowy zespół, bo liczący 12 zawodników. Po trzecie nie będę operował taktycznymi formacjami. Po czwarte wreszcie, bierzesz na siebie odpowiedzialność za słuszne pretensje tych, którzy nie znaleźli się w tym gronie. Jeśli akceptujesz te warunki to jedziemy.
Akceptuję.
Dziurowicz, Rudy, Bazan, Strzałkowski, Śpiewak, Myga, Szaryński, Urban, Majewski, Uznański, Jarosik, Mazur.
Brakuje mi tu niejakiego Gałeczki.
To przez wrodzoną skromność.
Po wielu latach tułaczki po niższych ligach Zagłębie wróciło do piłkarskiej elity. Start w ekstraklasie wiązał się od początku z piętnem afery korupcyjnej. Czy mógłbyś odnieść się do tego problemu?
Najbardziej boli mnie udział zawodników w tym procederze. Kierowałem się zawsze zasadą, że wychodzę na boisko, by zwyciężać. Prócz moralnie nagannej postawy, ci ludzie w środowisku zyskali sobie opinię tych, którzy mogą coś „przekręcić”. Rozsądny prezes nie zatrudni osoby, której trudno zaufać.
Szanse Polaków w Euro 2008.
Serce podpowiada wiarę w jakiś sukces. Pamiętać jednak musimy, że w grupie przyjdzie nam zmierzyć się z zawsze mocnymi na turniejach Niemcami, umiejącymi grać w piłkę Chorwatami i gospodarzami turnieju Austriakami. A jak to z gospodarzami bywa – nawet ściany... Ale piłka jest dlatego tak piękna, że obfituje w wiele niespodzianek. Duńczycy w 1992 r. dzięki zbiegowi okoliczności znaleźli się wśród finalistów i zostali mistrzami Europy.
Słyniesz z umiejętności wyławiania zabawnych epizodów, opowiadania ciekawych anegdot, które związane były z twoją karierą zawodniczo-trenerską. Czy możemy liczyć na jakąś próbkę?
Sportowcy to ludzie z reguły dowcipni, pełni nietuzinkowych pomysłów, świadczący sobie różne psikusy. Myślę , że jest to forma odreagowania od stresu, presji wyniku, wypełnienia wolnych od treningu chwil podczas nużących zgrupowań, obozów.
Przebywaliśmy na jakimś obozie w ośrodku Start w Wiśle. Po sąsiedzku zamieszkiwał zespół siatkarek. Chcieliśmy jakoś zaaranżować spotkanie po zajęciach. Dziewczyny zaproponowały brydża. Siadamy do stolika, a mój partner, wcześniej bardzo zaangażowany w domawianiu szczegółów brydżowego rozgrywki pyta: „to po ile kart rozdajemy?”
S.K.: Czego można życzyć niedawnemu solenizantowi?
Nie mam wygórowanych marzeń. Chciałbym w zdrowiu cieszyć się obecnością na meczach mojego Zagłębia. I jak dotychczas móc spotykać się w gronie przyjaciół do, których zaliczam między innymi Leszka Baczyńckiego – niestrudzenie dbającego o to, abym za bardzo nie pogrążył się domowych pieleszach, Marianą Bałę, Andrzejów: Kuca i Adamczyka oraz Twoją osobę.
Stefan Kucia