http://sosnowiec.wyborcza.pl/sosnowiec/ ... =183&c=110"Przecinak" z Zagłębia Sosnowiec. To on zatrzymywał największych
Wojciech Todur
Janusza Koterwy nie wymienia się jednym zdaniem obok największych sław Zagłębia Sosnowiec przełomu lat 70. i 80-tych. A szkoda, bo był to fantastyczny obrońca, który przez dekadę zatrzymywał najlepszych snajperów w lidze.
59-letni dziś Janusz Koterwa jest ósmy na liście piłkarzy, którzy rozegrali dla Zagłębia najwięcej meczów w najwyższej klasie rozgrywkowej. Klub z Kresowej informuje o 240 takich spotkaniach.
Pochodzi z Wysokiej, wioski położonej nieopodal Zawiercia. To właśnie w barwach zakładowego klubu – napędzanego pieniędzmi miejscowej cementowni – wypatrzył go nieżyjący już Marian Masłoń, trener Zagłębia.
– W Zawierciu był organizowany halowy turniej piłki nożnej juniorów o Puchar Orlich Gniazd. Przyjechało też i Zagłębie. To właśnie wtedy po raz pierwszy podszedł do mnie trener Masłoń i zapytał czy nie chciałbym przejść do Zagłębia. Rozłożyłem ręce. „Z takimi pytaniami to nie do mnie. Trzeba zapytać rodziców” – odpowiedziałem.
Koterwa był wtedy uczniem szkoły zawodowej Zawierciańskich Zakładów Napraw Samochodów. – Propozycja Zagłębia oznaczała dla mnie olbrzymie zmiany, ale wszystko potoczyło się dosyć sprawnie. Dla mnie, chłopaka ze wsi, to jednak była życiowa szansa. Rodzice dali zgodę, a ja trafiłem na początek do zespołu juniorów Zagłębia – mówi. – Nie miałem problemów z obciążeniem treningowym. W Wysokiej trenowaliśmy jak zawodowcy, po cztery, pięć razy w tygodniu. Nawet A-klasowe kluby miały swoje wielkie ambicje. To dlatego w tamtym czasach przeskok z wiejskiego klubu do ligowej drużyny wcale nie był aż tak wielkim wyzwaniem. Poza mną jednak nikt z Wysokiej do dużej piłki się nie przebił – dodaje.
Klub z Sosnowca bez problemów zorganizował nową szkołę dla utalentowanego obrońcy. Nastolatek przeniósł się do „samochodówki” na ulicy Wojska Polskiego na Niwce. Praktyki miał w dąbrowskim Przedsiębiorstwie Spedycyjno-Transportowym Przemysłu Węglowego. To właśnie na parkingu tego zakładu pracy stał na co dzień klubowy autokar.
– Na treningi i do szkoły dojeżdżałem z Wysokiej pociągami. Wychodziłem z domu o 6. rano, a wracałem o 21. Połączenie z Zawiercia było dobre. Pociąg jeździł co dwadzieścia minut. A jak nie zdążyłem na autobus z Zawiercia do Wysokiej, to tragedii też nie było. Cztery kilometry na nogach po polach i już byłem w domu – opowiada.
Debiut na Bońka
Koterwa pojawił się na Stadionie Ludowym w 1975 roku. Zespół podnosił wtedy głowę po bardzo trudnym sezonie 1973/74, gdy po pierwszej rundzie sosnowiczanie mieli na swoim koncie ledwie osiem punktów i wszyscy skazywali ich na spadek. Zimą do drużyny dołączyło jednak kilku piłkarzy, którzy odmienili marny los Zagłębia. Władysław Szaryńki, Hubert Kulanek, Henryk Loska, Edward Maleńki, Władysław Grotyński... dźwignęli drużynę z kolan i zapewnili utrzymanie w lidze.
– To był bez wątpienia zespół Władka Szaryńskiego. Tak naprawdę dużych nazwisk i dobrych piłkarzy było jednak znacznie więcej. Uczyłem się od Jasia Leszczyńskiego i Wojciecha Rudego. Miałem wsparcie w Jurku Dworczyku, Włodzimierzu Mazurze. Na środku obrony grałem ze Stasiem Zuzokiem, a potem z Gienkiem Więncierzem i Jurkiem Zarychtą. Nazwiska można wymieniać długo – podkreśla.
Na Koterwę po raz pierwszy w lidze postawili trenerzy Józef Gałeczka i Zbigniew Myga. – Myga otoczył mnie opieką. Może dlatego, że pochodził z Myszkowa i traktował mnie trochę, jak swojego krajana z pobliskiej Wysokiej. Zawsze grałem twardo, a trenerom się to podobało. Pamiętam jak podczas jednego z treningów mocno poturbowałem Jasia Leszczyńskiego. Podbiegł do mnie wtedy Rudy i coś mi tam pogroził.
Spuściłem na chwilę głowę, ale po sekundzie był już przy mnie Myga. „Nic się nie martw. Rób swoje” – wziął mnie pod ramię. Nie miałem więc tremy, gdy pierwszy raz zobaczyłem swoje nazwisko w pierwszym składzie – opowiada.
Rywal był nie byle jaki, bo Widzew Łódź z samym Zbigniewem Bońkiem. – To był sierpień roku 1977. Trenerzy na odprawie powiedzieli, że mam grać właśnie na Bońka. Nie przejąłem się. Mówiłem już, że byłem prostym chłopakiem. Starałem się robić to, co najlepiej potrafiłem. Wygraliśmy 3:1, ale już przy 3:0 zapracowałem na rzut karny. Nie miało to jednak większego znaczenia i wszyscy uznali, że debiut był udany. Moja pozycja w drużynie zaczęła powoli rosnąć. Byłem środkowym obrońcą więc zatrzymywałem tych najlepszych. W tamtym czasie w lidze nie brakowało wielkich nazwisk. Grali jeszcze Kazimierz Deyna, Andrzej Szarmach, Grzegorz Lato, Lesław Ćmikiewicz. Bronili Jan Tomaszewski i Zygmunt Kalinowski. W każdej drużynie byli piłkarze, od których można było wiele się nauczyć, bo to przecież też i czasy Antoniego Szymanowskiego czy Adama Musiała. Dobrze, że i w Zagłębiu mieliśmy z przodu takich asów, jak Mazur czy Dworczyk. Wspólne treningi i codzienna praca sprawiały, że potem było łatwiej zatrzymać Latę czy Szarmacha – podkreśla.
Epizod w Europie
Pierwszy sezon w dorosłej piłce przyniósł też Koterwie pierwsze i najważniejsze trofeum w karierze – Puchar Polski. W 1978 roku Zagłębie ograło na Stadionie Śląskim Piasta Gliwice (2:0) i zdobyło czwarty Puchar w historii klubu. – W finale, niestety, nie zagrałem, ale przecież byłem częścią tej drużyny. W nagrodę wystąpiliśmy w europejskim Pucharze Zdobywców Pucharów – mówi.
Zagłębie trafiło wtedy na austriacki SSW Innsbruck. Sosnowiczanie nie byli faworytem tej rywalizacji, ale awans przegrali trochę na własne życzenie. Piłkarze z tamtej drużyny wspominają, że trener Józef Gałeczka popełnił błąd w przygotowaniach. Zespół pojechał na przedmeczowy obóz w góry, z którego wrócił wprost na Stadion Ludowy. Piłkarze poruszali się po boisku ospale i pozwalali rywalowi na zbyt wiele. Skończyło się porażką 2:3.
– W rewanżu prezentowaliśmy się zdecydowanie lepiej. Już w pierwszych minutach należał nam się rzut karny, ale węgierski sędzia robił co mógł, żeby pomóc gospodarzom. W barwach Innsbrucka grali wtedy znani bracia Friedl i Peter Koncilia. Bramkarz i środkowy pomocnik. To oczywiście ja kryłem Koncilie i skończyło się to bramką samobójczą... Skrzydłowy mocno poszedł prawą stroną i ostro zagrał piłkę w pole karne. To był wieczór, padało. Na mokrym boisku razem z piłką wjechałem Krzysiowi Słabikowi do bramki. Wyrównaliśmy po akcji Jurka Dworczyka. Koncilia chciał się z nim kiwać, no to Jurek zabrał mu piłkę i wbił do pustej bramki. Awansu nam to jednak nie dało – mówi.
Pan „przecinak”
Gdy pytam kolegów Koterwy o styl, jaki prezentował, to ci powtarzają „przecinak”. – To prawda. Grałem na pograniczu faul. Ostro. Nikogo jednak nie połamałem. Tak chociażby, jak Janusz Sroka z Szombierek Bytom naszego Jurka Dworczyka... Kilka razy było jednak nieprzyjemnie. Pamiętam, jak na Widzewie wszedłem w Tadzia Gapińskiego, którego potem znieśli na noszach. Robiłem zawsze to, co kazał trener. Jak blisko, to blisko. Koncentrowałem się głownie na grze w obronie. Chociaż przy stałych fragmentach gry mój wzrost też się przydawał. Gola w lidze strzeliłem jednak tylko jednego. Na Szombierkach pokonałem wtedy głową Wieśka Surlita. Hubert Kostka ich wtedy trenował – wspomina.
Gra w Zagłębiu zapewniała w latach 70. dostanie życie, mieszkanie i towary, które dla większości były niedostępne. – Na papierze byliśmy górnikami. Opiekowała się nami kopalnia Czerwone Zagłębia. Mogliśmy kupować w górniczych sklepach – na ulicy Wspólnej, czy Klimontowskiej. A tam jak w pewexie. Od spożywki, przez ubrania i sprzęt AGD, po meble. Piękną kuchnię „Gdańsk” tam wtedy kupiłem. Służyła nam przez długie lata. Mieszkania dostawaliśmy w różnych dzielnicach Sosnowca. Duża grupa kolegów mieszkała na Rudnej. Mnie rzuciło na Sielec. Za sąsiadów miałem m.in. znakomitych hokeistów: Włodka Olszewskiego, Wieśka Jobczyka czy Andrzeja Zabawę.
Upadł na ulicy i umarł
To były złote czasy sosnowieckiego sportu. Mistrzowskie tytuły kolekcjonowali hokeiści, siatkarze, siatkarski i koszykarze. Najbliżej trzymaliśmy się z hokeistami i koszykarzami. Zdarzyło się razem wypić piwo w Tip-Topie na 3 Maja czy w Piaście nieopodal egzotarium. Lubiliśmy się bawić, ale wszystko z umiarem – zapewnia Koterwa.
W drużynie z Kresowej wielu umiało grać i się bawić, ale numerem jeden był pochodzący z Kazimierza Górniczego Mazur. – To był nasz lider. Tak z racji umiejętności, jak i charakteru. Znakomity piłkarz, a przy tym bardzo dobry człowiek. Nigdy nie odmawiał pomocy. Informacja o jego śmierci zastała mnie w domu... Zadzwonił do mnie kolega, Rysiek. „Mam smutne wieści. Włodek Mazur nie żyje” – usłyszałem w słuchawce zgaszony głos. Ale jak to?! Włodek? Przecież miał raptem 34 lata. „Upadł na ulicy i już go nie odratowali”. Chwilę później był Dziennik Telewizyjny. Wtedy jeszcze nie wierzyłem, ale gdy zobaczyłem, że przypominają mecz Polski z Holandią z 1979 roku i karnego Mazura, gdy technicznym strzałem – „Panenką” jak to się mówiło – przerzucił piłkę nad bramkarzem, to dotarło do mnie, że to się stało naprawdę. Pogrzeb odbył się w Milowicach, bo właśnie tam Włodek mieszkał przed śmiercią. Pożegnało go morze ludzi... Wielki żal. Dziś miałby raptem 64 lata... – wspomina
Australia nie dla mnie
Czas Koterwy w Zagłębiu kończy się powoli wraz ze spadkiem drużyny do drugiej ligi w 1986 roku. – Po spadku zostałem, ale to już nie było to... Od drużyny zostałem odsunięty bodaj po remisie z Olimpią Elbląg. Miotałem się trochę wtedy. Nie wiedziałem, co dalej... Jeszcze za trenera Jerzego Kopy – w lidze – miałem propozycję wyjazdu do Australii. Wystarczyło jedno moje „tak” i lecę. Urodziła mi się jednak wtedy pierwsza córka. Nie chciałem zostawić żony z małym dzieckiem. Trafiłem więc do AKS-u Niwka, a potem CKS-u Czeladź. W końcu poszedłem do GKS-u Bełchatów i to był mój drugi – najważniejszy po Zagłębiu klub. Jeszcze tam dobrze pograłem. Zostałem kapitanem drużyny. Za wszelką cenę chciałem utrzymać ciągłość zatrudnienia w przemyśle górniczym. To się udało. Po zakończeniu kariery poszedłem do pracy na bełchatowską odkrywkę. A na emeryturę wróciłem do Sosnowca. Chodzę na mecze i czekam na dzień, gdy piłkarze Zagłębia znowu zaczną śrubować swoje rekordy w Ekstraklasie – uśmiecha się.
LEPSZY SEZON W EKSTRAKLASIE NIŻ SIEDEM w 2 LIDZE.