Michał Fidziukiewicz: Zagłębie miało problem z tym, że poszedłem do Tychów
Spędziłem w Sosnowcu fajne dwa lata. Samo pożegnanie nie wyszło jednak tak, jak powinno - nie ukrywa 26-letni napastnik GKS-u Tychy przed niedzielnymi (12:45) derbami województwa z Zagłębiem.
MACIEJ GRYGIERCZYK: Jakie nastawienie przed niedzielą?
MICHAŁ FIDZIUKIEWICZ: - Spędziłem w Zagłębiu fajne dwa lata. Zostało tam kilku kolegów, z którymi utrzymuję kontakt do tej pory. Czułem się tam dobrze, bywałem nawet kapitanem, niczego mi nie brakowało. To będzie dla mnie fajny mecz.
„Fajne dwa lata”… Nieudana końcówka nie rzutuje na ocenę?
- Samo pożegnanie nie wyszło tak, jak powinno. Zagłębie trochę nieładnie się zachowało. Nie chcę o tym za bardzo mówić… Przez ten czas jednak osiągaliśmy dobre wyniki, cały czas byliśmy blisko awansu. Nie udało się go jednak wywalczyć i to boli najbardziej, bo szansa była bardzo duża.
Zagłębie zachowało się nieładnie. To znaczy?
- Chodziło o sam końcowy moment, gdy już podpisałem kontrakt w Tychach. Generalnie, to miałem zostać w Sosnowcu. Brak awansu zdecydowało jednak, że tak się nie stało. Gdy dowiedziałem się, że mogę sobie szukać klubu, wylądowałem w Tychach i o to był największy problem. Że poszedłem do rywala, niedaleko, z regionu.
Naprawdę? A gdyby – dajmy na to – trafił pan do Wigier?
- To wydaje mi się, że wtedy żadnego problemu by nie było.
Jak przebiegały rozmowy o przedłużeniu umowy?
- Cały czas liczyłem, że się dogadamy. Stało się tak, że nie awansowaliśmy i większość drużyny musiała liczyć się z odejściem. Po ostatnim meczu domyślałem się, że działacze będą chcieli przeczyścić kadrę. Aż w końcu dostałem wiadomość od menedżera, że nie dogadamy się.
Nikt z klubu nie powiedział osobiście?
- Nie, wszystko przez menedżera. Rozmawiałem z Zagłębiem o przedłużeniu kontraktu bardzo długo; już na półtora miesiąca przed końcem sezonu. Cały czas było blisko. Byłem dogadywany na dwie opcje – pierwszoligową i ekstraklasową. Nie mam pretensji o to, że się nie porozumieliśmy, a o nieładne rozstanie. Przez dwa lata grałem dla tego klubu, dawałem z siebie wszystko, strzelałem gole. Można było pożegnać się inaczej. Ja chciałem rozegrać to tak, jak się powinno, podziękować, ale nie ode mnie to zależało. Wyszło jak wyszło.
Po zakończeniu sezonu, gdy kibice przyszli pod waszą szatnię, to głównie pan z nimi dyskutował. Gdy latem z GKS-em zawitał pan na Stadion Ludowy na sparing, też się pan nasłuchał.
- Ja się tego nie boję. Jeśli ktoś coś do mnie ma, to niech mi to powie w twarz. A że pojedynczo krzyczą na mnie z trybun? Niech sobie krzyczą. Podejrzewam, że jakby taki kibic stanął ze mną twarzą w twarz, to podobnych słów by nie powiedział. Wiadomo – zawsze będzie się gadać, że to ja się brzydko rozstałem, ale tak naprawdę już mnie to nie dotyczy.
Załóżmy, że jest pan kibicem Zagłębia. Po poprzednim sezonie miałby pan do zespołu duże pretensje?
- Nie wiem, czy duże. Na pewno każdy z nas, zawodników, miał do siebie żal. Byliśmy o krok od ekstraklasy, a nie poradziliśmy sobie z tym. Szkoda pojedynczych meczów. Takich, jak domowy ze Zniczem Pruszków. Skończyło się 0:3. Podejrzewam, że gdybyśmy zagrali z nimi 10 razy, to przegralibyśmy tylko ten raz. Do przerwy powinno być 4:0 – i dziękuję. Tak czy inaczej, na trzy kolejki przed końcem sezonu mieliśmy wszystko w swoich rękach. Nie wyszedł nam mecz w Głogowie. Dużo czynników złożyło się na to, że w samej końcówce przegraliśmy awans. Wiele punktów pogubiliśmy wcześniej. W głowie mam mecz z jesieni, gdy leczyłem kontuzję, z Chojniczanką. Kuba Szumski obronił karnego, po czym sędzia zarządził powtórkę… Przez pryzmat całego sezonu, można było mieć do nas żal, ale widocznie nie było to nam pisane. Oczywiste jest, że każdy z nas chciał.
Gdy teraz patrzy pan na Górnika Zabrze, jest w głowie myśl: „to mogliśmy być my…”?
- Zagłębie chyba nadal jest ostatnim zespołem, który wygrał w Zabrzu. Tak, myślę sobie, że można było być teraz w podobnym miejscu. Drużynę mieliśmy naprawdę fajną, grającą ofensywny futbol. Ale Górnik tą końcówką, sześcioma zwycięstwami z rzędu, pokazał, że zasługuje.
Wspomniał pan już o porażce w Głogowie. Czytał pan jej słynny „epilog”, czyli – jak opisywaliśmy w „Sporcie” - zarwaną przedmeczową noc przez Kamila Wiktorskiego i Łukasza Bogusławskiego?
- Słyszałem o tym. Dotyczyło to Łukasza, ale nie zagłębiałem się w to mocno. Nie wiem, co tam się działo. Trudno stwierdzić, co kto robił. Mieliśmy wtedy pojedyncze pokoje, byliśmy porozrzucani po całym hotelu. Graliśmy o 12.30. Na chłopski rozum, każdy powinien o rozsądnej porze pójść spać, by rano być gotowym do meczu. Podejrzewam, ze każdy tak zrobił. Ja odpowiadam za siebie. Nie mogę odpowiadać za kogoś, kto mieszkał w innym pokoju.
Bogusławski wyjaśniał to panu i Łukaszowi Matusiakowi? Wciąż gracie w jednym zespole, tyle że już jest to GKS.
- Nie zagłębialiśmy się w to aż tak mocno. Łukasz powinien być świadomy tego, o co graliśmy. To tylko i wyłącznie jego sprawa, co zrobił.
Nie do końca, skoro – jak sam pan powiedział – dogadywał się pan z Zagłębiem również na ekstraklasowy kontrakt. Była to więc też poniekąd i sprawa pana pieniędzy.
- Zgadza się. Jeśli jednak jesteśmy razem w drużynie, mamy przedostatnią kolejkę, w przypadku zwycięstwa i korzystnych wyników na innych boiskach jest nawet szansa świętowania awansu, to nie wydaje mi się, by takie rzeczy miały miejsce. Nie rozmawiałem ani z „Bogusiem”, ani z „Wiktorem”. Nie czułem potrzeby, by o tym gadać.
Postawmy tu kropkę. Duże rozczarowanie tym, jak do tej pory układa się w Tychach jesień? Mieliście walczyć o awans, jest miejsce bliskie strefy spadkowej.
- Na pewno. Przegraliśmy sporo meczów wyjazdowych, jednym golem, których przegrać wcale nie musieliśmy, bo nie byliśmy gorsi od przeciwników. Mogliśmy poprzywozić kilka punktów więcej. Ta liga jest jednak specyficzna. Podejrzewam, że do samego końca będzie jeszcze bardziej wyrównana niż rok temu. Od trzeciego do praktycznie ostatniego miejsca różnice punktowe nie są wielkie. Tu każdy z każdym może wygrać. Rozczarowanie jest, bo drużynę mamy fajną, z dobrymi zawodnikami. Myślę, że po zmianie, nowy trener jeszcze potrzebuje czasu, by nas lepiej poznać. Po dobrze przepracowanym okresie zimowym będziemy groźną drużyną.
Wierzy pan jeszcze w możliwość włączenia się do walki o najwyższe cele?
- Przykład Górnika z poprzedniego sezonu, na którego w pewnym momencie już nikt nie liczył, pokazuje, że da się wszystko. Mamy dopiero połowę sezonu. Tak naprawdę, trzeba złapać dobrą serię. Raków w pierwszych meczach dołował, a teraz jest w „czubie”. Gdy wygrasz 3-4 mecze, to od razu nawiązujesz walkę z górą. Nie mam wątpliwości, że tabela będzie się jeszcze nieraz wywracała do góry nogami. Na samym końcu rozgrywek Tychy będą w dobrym miejscu.
Tydzień temu w Opolu mieliście pójść za ciosem po derbowej wygranej z GKS-em Katowice, a była porażka 0:1. W słabym stylu.
- Nie było to najlepszy mecz w naszym wykonaniu. Straciliśmy bramkę po stałym fragmencie. Odra właśnie tak gra… Piąty raz u siebie zwyciężyła 1:0. Gdy zdobędzie bramkę, to potem już trudno się do niej dobrać, bo dobre broni. Próbowaliśmy coś zrobić „długą” piłką, ale waliliśmy głową w mur. Rywale tylko nas kontrowali. W końcówce mogło się to skończyć wyżej. Na własnym stadionie gramy dużo lepiej niż na wyjazdach. To w pewnym stopniu problem, bo jako goście też powinniśmy próbować grać to, co chcemy u siebie, a jakoś nam to nie wychodzi. Inna rzecz, że w Opolu wpływ na porażkę miał też brak czterech podstawowych zawodników. Szkoda, bo w każdym meczu trzeba szukać punktów. Na wyjazdach – nie przegrywać, w Tychach – wygrywać. Tylko takim rytmem będziemy jeszcze mogli coś w tej lidze zrobić.
W szatni często pada hasło „stały fragment”? Ostatnio tracicie gole tylko z rożnych czy wolnych. To jak samospełniająca się przepowiednia.
- Każdy z nas ma przypisane, gdzie powinien stać przy stałym fragmencie i co robić. Na razie jest tak, że w meczach pod wodza nowego trenera tracimy bramki tylko po „stałych”. Wydaje mi się, że to kwestia czasu. Wkrótce to się skończy.
Oglądał pan zwycięski mecz Zagłębia z Ruchem Chorzów?
- Niecały, drugą połowę. Zagłębie jest w dobrej dyspozycji. Też ma jednak problem z grą na wyjazdach. Nie wygrało jeszcze ani razu. Wiadomo jednak, co przed nami. Mecz derbowy, przyjadą kibice z Sosnowca, więc czeka nas fajny mecz. Oczywiście, trener przedstawi analizę rywala, ale musimy skupić się na sobie. Zespół Zagłębia dobrze znam. Podejrzewam, że za dużo się tam nie zmieniło. Mają cały czas tę samą filozofię. Wszystko zależy od nas. Gramy u siebie i musimy pokazać, kto jest lepszy.
Słowo o panu… Nie będzie chyba nazbyt kontrowersyjna teza, że to pana najsłabsza runda odkąd w 2015 roku wrócił pan do Polski z Belgii?
- Zgadzam się. Rozegrałem w tej rundzie niewiele, może z 500 minut. To na pewno nie jest pozytywne. Cóż… Kamil Zapolnik gra regularnie, ja w większości meczów byłem jego zmiennikiem. Zobaczymy, jak to będzie dalej wyglądało. Muszę cały czas walczyć o to, by wskoczyć do jedenastki, zdobyć jakąś bramkę. Może wtedy pójdzie to do przodu tak, jak powinno.
Czuje pan po sobie, że forma jest gorsza niż za czasów Zagłębia?
- Na pewno nie o wiele. Będąc w Sosnowcu, generalnie nie byłem zawodnikiem, który często wchodził na boisko z ławki. Zdarzało się, jasne, ale większość meczów grałem od pierwszej minuty. A w Tychach, za trenera Szatałowa, nawet gdy byłem w wyjściowym składzie, to w drugiej połowie szybko byłem zawijany do boksu. Z Podbeskidziem strzeliłem gola, 50 minuta – i zmiana. Mimo że fajnie mi się grało, dobrze wyglądałem… Ciężko tak funkcjonować.
Nie da się rozkręcić?
- Nie ma szans. Czujesz się dobrze, a musisz zejść. To decyzja trenera, ja ją szanuję, ale wiadomo, że dla zawodnika nie jest to fajne. Teraz, w Opolu, zagrałem drugą połowę, 45 minut. Wcześniej były tylko jakieś ogony. No, nic. Jesień zbliża się do końca. Trzeba ją dograć, zdobyć jak najwięcej punktów, a co dalej – zobaczymy. Trzeba walczyć o swoje.
Tak pan mówi, jakby nie był pan pewien pozostania w Tychach na wiosnę.
- Nie no, ja mam tu jeszcze półtora roku kontraktu! A więc spokojnie. To, że nie gram teraz, nie oznacza, że będę panikował. I mówił, że chcę odejść, bo boję się rywalizacji. Ona jest normalną rzeczą.
Ale takiego „swojaka”, jak w meczu z Ruchem Chorzów, to już pan chyba nie strzeli?
- Nawet nie wiem, jak to wtedy wpadło. Rzut rożny, piłka przeszła, ja tylko stałem i dostałem nią chyba w bark. Gdyby to było pod bramką przeciwnika, to pewnie tak by się odbiła, że poleciałaby w stronę środka boiska. A na swoją – oczywiście wpadła… To był mój pierwszy samobój w życiu. Dostałem też pierwszą w życiu czerwoną kartkę, w pucharowym meczu z Cracovią. Dziwna ta runda. Miejmy nadzieję, że te negatywne rzeczy odejdą na bok i w rundzie wiosennej zamienią się w same pozytywy.
http://katowickisport.pl/pilka-nozna/ka ... 12476.html