Zagłębie Sosnowiec nie może dostawać w twarz we własnej piaskownicy
Zagłębie Sosnowiec po raz kolejny buduje skład, który ma dać upragniony awans do ekstraklasy. - Każdy zawodnik jest jak element kostki Rubika. Tylko od trenera zależy, czy go wstawi we właściwe miejsce - mówi Leszek Baczyński, honorowy prezes klubu.
Leszek Baczyński to były piłkarz, trener i prezes klubu. Pracował na Stadionie Ludowym, gdy Zagłębie należało do najlepszych w Polsce. Ratował, gdy klub popadł w ruinę.
Wojciech Todur: Wystawił pan kiedyś jedenastkę złożoną tylko z wychowanków?
Leszek Baczyński: - Mogło się tak zdarzyć. Pamiętam, że gdy pierwszy raz awansowaliśmy do pierwszej ligi, to w kadrze drużyny na 23 zawodników było 20 wychowanych na Ludowym. Jarek Jąder, który opiekuje się klubowymi pamiątkami, oprawił zdjęcie tego zespołu i powiesił za plecami Marcina Jaroszewskiego, prezesa klubu.
To ma być wyrzut sumienia czy inspiracja?
- Ani jedno, ani drugie. Raczej znak czasów. Bo też tamte czasy były inne. Dla Zagłębia na pewno trudniejsze. Potrafiłem szkolić piłkarzy, ale byłem słaby z ekonomii. Niewiele na tej pracy zarobiliśmy. Tyle że dla mnie to nie był problem.
Chciałem przede wszystkim wychowywać. Nie tylko zawodników, ale i ludzi. To spod mojej ręki wyszli tacy trenerzy jak Piotr Pierścionek, Robert Stanek, Piotr Stach, Mirosław Kmieć i wreszcie Tomasz Łuczywek. To ewenement w historii naszego klubu.
I to się właśnie zaczęło w tych najgorszych dla Zagłębia latach 90., gdy wbrew możliwościom i zdrowemu rozsądkowi awansowaliśmy trzy razy.
Pamiętam taki tekst „Magister Zagłębie”, w którym opisywałem, jak zawodnicy z Sosnowca poza piłką stawiali też na naukę.
- Niemal wszyscy kończyli studia. Uczyłem się i zdawałem razem z nimi. Zawsze robiłem to z myślą, żeby potem oddali ten czas i zaangażowanie klubowi. Żeby byli lepsi ode mnie. Zawsze miałem w głowie, że nie można im odpuścić, bo nikt na tym nie zyska. A już na pewno nie Zagłębie. Wtedy czasami się stawiali, a teraz przyjeżdżają na Ludowy i mówią, że to Zagłębie ich ukształtowało. Że stąd czerpali.
Wspomina pan, że na początku tego wieku miał pan w kadrze 20 wychowanków. Może jednak, gdyby miał pan do dyspozycji większe pieniądze, to te proporcje byłyby inne.
- Mam taką wadę, że mnie trudno przekonać, że ktoś może wyszkolić piłkarza lepiej niż ja, lepiej niż Zagłębie. Nie wiem, co by było, gdybym miał pieniądze. Nie miałem, więc stawiałem na swoich.
Z czasem, gdy pieniądze już się pojawiły, to i tak moje było na wierzchu. Najpierw kłóciłem się z trenerami Krzysztofem Tochelem i Markiem Bębnem, gdy mi proponowali zawodników spoza klubu. „To co?! Tam wykonują swoją pracę lepiej niż ja?” – piekliłem się.
A gdy już decydowaliśmy na transfer, to patrzyłem na takiego zawodnika szczególnie uważnie. I wiele razy miałem rację. Nasi byli lepsi.
Nie było oczywiście tak, że zamykałem się na chłopaków spoza Zagłębia. Gdy robiłem odprawy z trenerami, także grup młodzieżowych, to nie chciałem słuchać, czy wygrali 7:0 czy nawet 17:0. Interesowało mnie, czy w drużynie przeciwnej wypatrzyli choćby jednego albo i pół chłopaka, który dawał nadzieję, że wypali w Zagłębiu. Bo żeby znaleźć gracza klasy Roberta Lewandowskiego czy Arkadiusza Milika, trzeba mieć nie tylko oko, ale i szczęście.
Pamiętam, jak przed laty pytałem zawodników pokroju Józefa Gałeczki czy Witolda Majewskiego, skąd ich talent. Odpowiadali, że z podwórka. Gałeczka genialnie grał głową. A wytrenował to, grając w „kapki” przez piaskownicę. Rywalizowało się jeden na jednego, stojąc po dwóch stronach piaskownicy. Majewski dysponował mocnym uderzeniem. Dorobił się go, kopiąc piłkę o garaż. Ładował piłkę ile wlezie między dwa kubły na śmieci. Dziś takich zabaw już nie widzę. Nie ma takich podwórek. Nie ma piaskownic. To smutne.
Myśli pan, że kibicom trudniej identyfikować się z taką drużyną bez wychowanków?
– To też taki znak czasów. Nawet taki klub jak Wisła Kraków ma z tym problem. Ta nasza gra wychowankami wyszła z biedy, ale i z ambicji. Nie mogło być tak, że ktoś był od nas lepszy. Jak przychodziły mecze z Ruchem Chorzów czy Górnikiem Zabrze, to nakręcałem te dzieciaki przez cały tydzień. Mecze ze śląskimi drużynami to była większa świętość, niż jakby na Ludowy papież przyjechał. Wkładałem to tych głów, że muszą wygrać. I wygrywali. Pokonywali własne słabości i bariery. Pamiętam, jak pierwszy raz pojechaliśmy na turniej do Francji. Widziałem w ich oczach strach. – A co? – pytam. – Będą mieli po cztery nogi?
Wyjazd do Francji czy Niemiec był kosztowny, ale opłacało się, bo potem wracał do Sosnowca lepszy zespół.
Przed laty Zagłębie czerpało z okolicznych klubów, ale to też były inne kluby. Nawet w A-klasie trenowali niczym zawodowcy. A dziś chłopak z zagłębiowskiej wsi miałby pewnie problem, żeby wytrzymać fizycznie jeden trening na Ludowym.
A może jednak nie? Wydaje mi się, że odpuściliśmy. Że nie zaglądamy tam, gdzie ktoś nam nie wskaże palcem. Tymczasem wciąż są wokół nas kluby – a w nich młodzi piłkarze, którzy czekają, żeby ich odkryć.
Dziś? Przecież sieć skautingu oplata boiska niczym sieć pająka.
- Proszę mi wierzyć, że nie oplata. Za tym trzeba non stop chodzić. Nie odpuszczać piłkarzom ani ich rodzicom. Rodzicom to już szczególnie. Szybko się dziś niecierpliwią. Syn ma 16 lat, nie gra. No to już go do innego klubu. Miałem takich, co czaili się po krzakach i patrzyli mi na ręce. Cesare Maldini, włoski piłkarz i trener, zwykł mawiać, że rodzice są największym problemem w czasie szkolenia dzieci. I ja się z nim zgadzam. Rodzic ma przywieźć dziecko do klubu i znikać.
Druga połowa sukcesu to trener. Teraz nie brakuje młodych, ambitnych, wyedukowanych... Tyle że to za mało. Trener musi być czasem jak ojciec. Jego praca nie kończy się na boisku.
Niedawno w Sosnowcu gościł Dariusz Mioduski, prezes Legii Warszawa. Podczas spotkania w urzędzie miasta prezydent Sosnowca Arkadiusz Chęciński stwierdził, że cztery lata temu – przed podpisaniem umowy partnerskiej z Legią – szkolenie w Zagłębiu było na poziomie zero. Podpisze się pan pod tym?
- Tego nie da się zmierzyć. Znam się z prezydentem od wielu lat. Rozmawiamy na różne tematy, ale nie zawsze musimy się zgadzać.
W 2013 roku, gdy odchodziłem z klubu, a przychodziła Legia, Zagłębie zakończyło rozgrywki na czwartym miejscu, a w kadrze było sześciu wychowanków.
Uporaliśmy się z największymi problemami finansowymi, wracała normalność. Prezes Jaroszewski na bazie tamtej drużyny zbudował zespół, który awansował. W kolejnym sezonach Zagłębie dwa razy było trzecie w pierwszej lidze. Warto to docenić. I warto pamiętać, jak to się zaczęło. Wiosną zabrakło jednego punktu, żeby cieszyć się z awansu do ekstraklasy. Bardzo żal...
Prezes Jaroszewski mógł uznać, że warto spróbować z tą drużyną jeszcze raz. Podoba mi się jednak, że postanowił poukładać zespół na nowo. Że zdecydował się na poważne zmiany.
Zapowiadają się ciekawe rozgrywki. Nie widać słabeuszy. Do awansu też ustawia się liczne grono zespołów.
– Każdego trzeba się obawiać i każdego szanować. Gdy ktoś przychodzi do danego klubu w wieku 8–9 lat i inwestuje się w niego przez kolejne 10 lat, to nie ma siły, żeby nie potrafił grać w piłkę. Jest jak element kostki Rubika. Tylko od trenera zależy, czy go wstawi we właściwie miejsce. Proszę zobaczyć, jak sprawnie ułożył swoją kostkę trener Jacek Magiera. Gdy odchodził z Zagłębia i przejmował Legię, to ta traciła do lidera 12 punktów. Na koniec to jednak on cieszył się z mistrzostwa. Dziś znowu stoi przed olbrzymim wyzwaniem. Odszedł Odjidja Ofoe, kontuzjowany jest Radović. Bez nich to już inny zespół.
Trenerzy, prezesi każdego dnia toczą walkę z samym sobą. Stawiają sobie pytania. Najtrudniejsze postawiłem sobie w 2012 roku.
Dotyczyło Marcina Lachowskiego. To był świetny piłkarz, kapitan. Głowę miał jednak poza szatnią i drużyną. Zespół przegrywał wtedy mecz za meczem na Ludowym. Nie mogłem tego zrozumieć. Kolejny raz jakaś dziewczynka daje nam w twarz w naszej piaskownicy, a Lachowski tego nie przeżywa. Nawet niespocony. Zmienił się trener. Jurka Wyrobka zastąpił wtedy Mirek Kmieć. Pojechaliśmy do Jarocina. Wygrana, Lachowski strzela bramkę. Po meczu podchodzę do niego. Gratuluję. A on do mnie: – Co? Teraz się pan cieszy? – pyta. Widać miał w głowie gorzkie słowa, jakie usłyszał ode mnie, gdy zespół zawodził. Wtedy jednak zdałem sobie sprawę, że z nim już nic nie osiągniemy. Pożegnaliśmy się więc z Lachowskim, a zespół skończył ligę na czwartym miejscu.
Teraz trener Dariusz Banasik też musi poukładać swoją kostkę. Mam nadzieję, że mu się uda. Że nie będzie tylu zmian na trenerskiej ławce, co w poprzednim sezonie. To także doprowadziło do tego, że na koniec z awansu cieszyli się inni.
http://sosnowiec.wyborcza.pl/sosnowiec/ ... osnLinkImg