przez novack 2011-08-22, 3:54 pm
Dni Zagłębia są policzone? ''Bzdura, fabryka pracuje''
O Zagłębiu mówiło się kiedyś, że oferuje pracę "na dwa palce" - pieniądze przeliczyć, zegarek nakręcić. Te czasy już się skończyły.
Leszek Baczyński to zdecydowanie prezes na trudne czasy. Gdy umówiliśmy się na rozmowę, myślałem, że spotkam przygnębionego człowieka, zasmuconego wizją upadku zasłużonego klubu. A tu zaskoczenie!
Wojciech Todur: Czy to prawda, że dni Zagłębia są policzone?
Leszek Baczyński: Bzdura! Fabryka Zagłębie działa pełną parą. Właśnie przejęliśmy cztery grupy trampkarzy z Akademii Piłki Nożnej Zagłębie. Mamy też juniorów - razem osiem drużyn. Szkolenie i ciągłość pracy na europejskim poziomie. Te grupy są jak pasy transmisyjne, którymi popłynie paliwo napędzające przyszłe sukcesy pierwszej drużyny.
Akademia Piłkarska to nietrafiony pomysł?
- Ze szkoleniem młodzieży jest jak z bigosem. Przepis niby jeden, a w każdym domu smakuje potem inaczej. Utarło się teraz, że każdy klub powinien mieć akademię. Mają je największe europejskie firmy, a gdy zaczyna się walka o punkty, to i tak sięgają po obcokrajowców, perełki z innych drużyn. Akademia nie jest lekarstwem na wszystkie bolączki.
Drugi raz objął pan stery Zagłębia w chwili, gdy klub ma olbrzymie problemy finansowe. Teraz jest trudniej?
- Zdecydowanie łatwiej. W 1995 r. reaktywowaliśmy klub na nowo w dwa lata po bankructwie. Dziewięć na dziesięć osób mówiło nam wtedy, że nic z tego nie wyjdzie. Nie mieliśmy nic. Miasto stało z boku, stadion i budynek klubowy były ruiną. Wtedy też zaczęliśmy od swoich chłopaków, od młodzieży. Było tak biednie, że dresy kupowaliśmy na kilogramy. Ale powoli, krok po kroku wspinaliśmy się wyżej, aż do pierwszej ligi.
Wtedy jednak nie było takich długów?
- Od długów zdecydowanie gorszy jest brak perspektyw. Za każdym długiem kryje się człowiek, a z człowiekiem można się już dogadać. Prawda? W 2000 r., gdy Zagłębie wróciło do drugiej ligi [dziś to liga pierwsza - przyp. red.], sytuacja była gorsza niż dzisiaj. Czy ktoś jeszcze pamięta, że po tamtym awansie z drużyną rozstał się trener Krzysztof Tochel, który wybrał ofertę KSZO? Wtedy złapałem już za wszystkie klamki i... znikąd pomocy.
W końcu jednak pojawili się Włosi.
- Pamiętam, że byli zdziwieni, że nie muszą za nic płacić. Włosi byli jak impuls. Inwestor, którego tak bardzo dzisiaj potrzebujemy. Proszę mi wierzyć, dzisiejsze Zagłębie w porównaniu z tym sprzed dekady jest zdecydowanie bardziej atrakcyjne dla sponsorów. Obiekty? Proszę, jak na tacy. Przecież nasz ośrodek jest gotowy do przyjęcia drużyn przed Euro 2012. Przychylność miasta? Jest udziałowcem spółki. Do tego wykształcona kadra trenerska. Dopływ młodzieży. Przychylność innych zagłębiowskich klubów. To są atuty, których przed laty nie mieliśmy. Takiej fabryki się na zamyka! Za dużo i za lekko zlikwidowano już w Sosnowcu.
Pan jednak za włoskimi czasami nie tęskni.
- Coś w tym jest. Lubię słuchać wielu osób, ale decyzję podejmuję sam. Za włoskich rządów czułem się trochę jak tygrys w klatce ( śmiech ).
Mówi pan, że dzisiejsze Zagłębie ma wiele atutów. Jednego jednak brakuje - entuzjazmu kibiców. Część wolała nawet założyć własny klub.
- Jedni chodzą do teatru, inni słuchają disco polo, a jeszcze inni wolą dopingować kibicowskie Zagłębie. Takie czasy. Każdy ma prawo do wyboru rozrywki.
Jaka kwota ratuje dziś Zagłębie?
- Półtora miliona złotych i mamy spokój. Szczególnie przy cięciach, jakich ostatnio dokonaliśmy. Koszt utrzymania klubu spadł o 50 procent.
Ratunkiem dla spółki ma być przejęcie 51 procent akcji, którymi dysponują Dariusz Kozielski i Grzegorz Książek, przez miasto.
- Gdyby miasto przejęło te akcje i w ten sposób dokapitalizowało klub, to byłby wymarzony scenariusz. Kozielskiego z Książkiem proszę jednak nie przekreślać. Zagłębie wciąż może liczyć na ich pieniądze, a co więcej, dzięki ich zaangażowaniu pojawią się kolejni sponsorzy. Liczę też na wsparcie byłego właściciela Krzysztofa Szatana.
Nieoficjalnie mówi się, że dług Zagłębia sięga trzech milionów złotych. Ma pan jakąś teorię, w jaki sposób powstał?
- Spotykam wiele osób, które mówią: „Leszek, jak wygram w totka, to masz u mnie milion”. Uśmiecham się, dziękuję, ale wydatków nie zwiększam, bo przecież wiem, że oni tej szóstki nigdy nie trafią. Moich poprzedników też ktoś klepał po plecach i mówił „będzie milion”. Ich błąd polegał na tym, że oni uwierzyli, że te pieniądze już mają. O Zagłębiu mówiło się kiedyś, że oferuje pracę „na dwa palce” - pieniądze przeliczyć, zegarek nakręcić. Te czasy już się skończyły.
Mówi pan, że Zagłębie to fabryka, która potrzebuje inwestora. A nie jest czasem tak, że znowu złapał pan już za wszystkie klamki, a znikąd pomocy?
- Tak było w latach 90. Teraz osoby, które są przychylne Zagłębiu, same zgłaszają się do klubu. Inna sprawa, że czasami wskazują drzwi, do których nie ma klamki. Wierzę, że jeszcze nie ma...
Trochę w tle zostawiliśmy drugoligowy zespół, a ten gra bardzo przeciętnie. Nie obawia się pan o wynik sportowy?
- Drużynie brakuje jakości. W czasach, gdy Zagłębie stało takimi piłkarzami jak: Witold „Giga” Majewski, Aleksander Dziurowicz, Czesław Uznański czy Andrzej Gaik, usłyszałem: „Jak się ma siedmiu, ośmiu prawdziwych zawodników, to resztę jedenastki mogą uzupełnić kołki z płotu”. My takich „siedmiu, ośmiu” jeszcze nie mamy. Ale spokojnie: wychowamy!
Rozmawiał Wojciech Todur, GW Katowice
Jest taki skarb na dnie duszy polskiej zakopany, jak wierność sprawie z pozoru przegranej...