WSPOMNIEŃ CZAR czyli... jak to kiedyś byliśmy potęgą.

Dyskusje o wszystkim co dotyczy hokejowego Zagłębia Sosnowiec
http://hokej.zaglebie.sosnowiec.pl

Moderatorzy: flex, Smazu, krzysiu, swiezy52, kierat, BrzydaL

WSPOMNIEŃ CZAR czyli... jak to kiedyś byliśmy potęgą.

Postprzez Adam1906 2017-09-10, 6:53 am

Z uwagi na brak podobnego wątku w temacie hokejowego Zagłębia Sosnowiec zakładam niniejszy w celu powspominania przez starszych kibiców o minionych złotych czasach Zagłębia, aby młodsi koledzy dowiedzieli się, że kiedy Nasze Zagłębie Sosnowiec było w hokeju potęgą.

Na początek wywiad z jedną z Naszych sław - Henrykiem Pytlem:


Henryk Pytel o "kosmicznym" Zagłębiu Sosnowiec. "Górale byli w szoku" [ROZMOWA]

Obrazek
Lata 70. Zgrupowanie reprezentacji Polski. Hokeiści Zagłębia stanowili wtedy o jej sile. Od lewej: Kordian Jajszczok, Leszek Tokarz, Eugeniusz Walczak, Marian Kajzerek, Wiesław Jobczyk, Andrzej Zabawa, Henryk Pytel, Wiesław Tokarz, Marek Marcińczak, Jan Piecko, Andrzej... (Archiwum Wiesława Tokarza)

- Zdzisław Grudzień, sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, obiecywał nam przed turniejem po maluchu. Po zakończeniu mistrzostw dostaliśmy po zegarku... - wspomina Henryk Pytel, przed laty znakomity napastnik Zagłębia Sosnowiec i reprezentacji Polski.

W niedzielę startuje nowy sezon na polskich lodowiskach, a to naszym zdaniem dobra okazja, żeby przypomnieć sylwetkę jednego z najlepszych zawodników w historii polskiego hokeja.

– Wychowałem się na ulicy Sportowej w Sosnowcu. Z okien widziałem stadion Stali. Obok korty, a jeszcze trochę dalej – tak po skosie – lodowisko. Hokejowe mecze często odbywały się po zmroku. Trudno było dostrzec krążek, ale już światełko nad bramką – sygnalizujące zdobycie gola – tak. Sport mnie bardzo mocno kręcił, ale na początku trudno było mi się zdecydować na jedną dyscyplinę. Uprawiałem więc piłkę, hokej, tenis, a z czasem jeszcze piłkę ręczną. Miałem po trzy treningi dziennie – wspomina 62-letni Pytel, który zdobył z Zagłębiem trzy tytuły mistrza kraju, a Polskę reprezentował na igrzyskach w Insbrucku (1976), Lake Placid (1980) i Sarajewie (1984).

Wojciech Todur: Co przesądziło o tym, że jednak postawił pan na hokej?
Henryk Pytel: – W tamtych czasach hokeiści z Sosnowca to była tylko trzecia liga. Koledzy – Mirek Nowak czy Grzegorz Szlenk – ciągnęli jednak na lód. Długo nie wiedziałem, na co postawić. Przesądziło chyba powołanie do reprezentacji Polski. Trener Skórski powiedział wtedy, że muszę decydować. Piłka nożna czy hokej? Dla młodego organizmu ciągnięcie dwóch srok za ogon to było jednak za duże obciążenie.

W hokeju znaczyłem już wówczas więcej niż na boisku. Zadecydował przypadek. Mecz z Naprzodem Janów. Z powodu kontuzji ze składu wypadł Andrzej Strzelecki. Wskoczyłem na lód i już nie oddałem miejsca w drużynie. Na początku trenowaliśmy na otwartym lodowisku. Z czasem powstał Stadion Zimowy [w roku 1968 – przyp. red.]. To był przełom, który sprawił, że narodziło się wielkie Zagłębie Sosnowiec.

Mistrzowską drużynę zaczął budować trener Mieczysław Chmura z Nowego Targu.
– To nie było łatwe, bo też w latach 70. Zagłębie nie było żadnym magnesem dla czołowych hokeistów w Polsce. Byłem jedynym reprezentantem Polski z Sosnowca, a przez to i takim ambasadorem Zagłębia. Namawiałem więc kolegów z kadry na przeprowadzkę do Sosnowca, który wówczas nie miał jeszcze dobrej opinii. Pierwszy na przeprowadzkę zdecydował się bodaj Andrzej Nowak. Za nim poszli kolejni. Marek Marcińczak, Stasiu Klocek, Leszek i Wiesiek Tokarz. Zaczęła się tworzyć silna drużyna. Trener Chmura, ale przede wszystkim nasz prezes Jan Rodzoń mieli wielki wkład w budowę zespołu, który na początku lat 80. zdominował polski hokej.

Z trenerem Chmurą nie udało nam się jeszcze zdobyć mistrzostwa Polski. To jeszcze nie był zespół na złoty medal. Trochę na nasze własne życzenie. Mieliśmy wtedy dużo indywidualności, ale nie było zgranej drużyny. Dopiero gdy odrzuciliśmy na bok niepotrzebne emocje i zaczęliśmy grać do jednego worka, to przyszły wyniki.

Do pierwszego tytułu poprowadził nas trener Josef Ivan z Czechosłowacji. To był trochę dziwak, ale udało mu się stworzyć na lodzie kolektyw. Ivan zdobył złoto i odszedł. Potem nastała era Karela Macha, który poprowadził Zagłębie to kolejnych czterech tytułów. Czech z Pardubic nie przeszkadzał nam w grze. Miał swoje pomysły, taktykę, ale na lodzie zostawiał nam dużo swobody.

To był fantastyczny zespół. 3/4 reprezentacji Polski opierało się wtedy na graczach Zagłębia. W pierwszym ataku ja z Klockiem, w drugim Tokarzowie, w trzecim Andrzej Zabawa, Wiesiek Jobczyk i Krzysiek Ślusarczyk. Było kim grać i z kogo wybierać.

Obrazek
Andrzej Zabawa, legenda sosnowieckiego hokeja Fot. Dawid Chalimoniuk/Agencja Gazeta

Pierwsze mistrzostwo Polski zdobyliście w 1980 roku w Nowym Targu.
– Dla górali to był szok. Musieliśmy uciekać z lodowiska przez kładkę na Dunajcu. Wpadliśmy do autokaru i w długą. Fajny czas. Fajne wspomnienia.

Zagłębie to nie był zespół oparty na zawodnikach z Sosnowca.
– Mówili na nas „kosmos”, że niby taka zbieranina gwiazd. Był taki czas, że byłem jedynym sosnowiczaninem w składzie. Z czasem dołączyli młodzi, wychowankowie klubu. Bracia Krzysiek i Jarek Morawieccy, Marek Cholewa, Krzysiek Podsiadło.

Nie ma pan w kolekcji pięciu tytułów, gdyż w 1983 roku wyjechał pan za granicę.
– Dostałem wtedy zgodę na przeprowadzkę do niemieckiego Landshut. W pierwszym sezonie strzeliłem aż 52 bramki. Niemcy nie bardzo mogli się z tym pogodzić, więc dopisali jakieś punkty Helmutowi Steigerowi i koniec końców to on został najlepszym napastnikiem tamtego sezonu. Wyjazd na zachód w tamtym czasie nie był łatwą sprawą. Długo wycierałem klamki w gabinetach Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu. Było jednak warto.

Kariera hokeisty otwierała mi drogę do świata i możliwości, które dla większości były nieosiągalne. Mój ojciec, hutnik, na pewno nigdy nie zarabiał tyle, ile ja na lodzie. Był jednak dumny z syna, który reprezentował Sosnowiec i Polskę. Sympatię odczuwałem również ze strony kibiców. Zdarzało się, że na ulicy podchodzili do mnie obcy ludzie i dziękowali za grę.

A gdzie w tamtym czasie bawili się hokeiści Zagłębia?
– Życie nie polega tylko na sporcie, więc rzecz jasna był i czas na zabawę. Staraliśmy się jednak za bardzo nie szumieć na mieście, więc najczęściej bawiliśmy się na domówkach. Nie chciałem, żeby ktoś mnie zobaczył w takim stanie na ulicy.

Uchodził pan za człowieka o końskim zdrowiu. Koledzy z drużyny wspominają, że treningu zawsze było panu mało.
– Byłem po prostu mocno wytrenowany. Tak jak mówiłem, od najmłodszy lat sprawdzałem się w różnych dyscyplinach sportu, od samego rana do późnego wieczora. Pamiętam, że treningi juniorów zaczynały się o godzinie 20. Wracałem potem do domu przez park Sielecki już po nocy.

Lubiłem też ten tenis ziemny. Zaczęło się od tego, że podawałem na korcie w Sosnowcu piłki wielkiemu Władysławowi Skoneckiemu [mistrz i reprezentant Polski – przyp. red.]. Ten w podzięce dał poodbijać piłkę i tak się zaczęło. W tenisa grałem jeszcze w turniejach, gdy byłem już hokeistą Zagłębia.

Hokej to również kontuzje. Jakie przykre sytuacje z lodu wspomina pan do dziś?
– Zaczynałem w czasach, gdy bramkarze nie grali jeszcze w maskach. Mieli natomiast takie osłony ze sztucznego tworzywa, które mocowali do twarzy. Kontuzje były wtedy na porządku dziennym. Pierwsze zęby straciłem jeszcze w juniorach. Tego się nie zapomina. Dostałem kijem na lodzie w Cieszynie. Kolejne zęby poleciały już szybko...

Kontuzje są częścią tego sportu, ale gorzej, gdy zawodnik atakuje rywala z intencją, żeby zrobić mu krzywdę. Taka sytuacja przytrafiła mi się w czasie gry w Landshut. Zaatakował mnie wtedy zawodnik z Czech. Też wybił mi zęby. Moi koledzy wzięli potem na nim rewanż. Załatwili go na rozjedzie przed kolejnym spotkaniem. Po tamtym zdarzeniu w Niemczech zaczął obowiązywać przepis, że w czasie rozjazdu na lodzie muszą przebywać sędziowie. Przykrych kontuzji widziałem wiele. Do dziś mam przed oczami obraz, gdy „strzela” kolano Leszka Tokarza podczas turnieju w Davos...

Obrazek
Leszek (z lewej) i Wiesław Tokarzowie Fot. Dawid Chalimoniuk / AG

Po latach co pan wspomina milej? Sukcesy Zagłębia, a może udział w trzech igrzyskach olimpijskich?
– Każdy okres miał dobre i gorsze strony. Wyjazdy na mistrzostwa świata i igrzyska to również były niesamowite przeżycia. Do historii na pewno przeszedł turniej w Katowicach w 1976 roku i nasza sensacyjna wygrana z ZSRR (6:4). Niestety po porażce z RFN (1:2) spadliśmy z grupy A. Straciliśmy wtedy bramkę na 21 sekund przed końcem... Może gdyby na lodzie był wtedy inny obrońca, to wziąłby ten krążek na ciało. Pamiętam, że Zdzisław Grudzień, sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, obiecywał nam przed tym turniejem po maluchu, a po zakończeniu mistrzostw dostaliśmy po zegarku.

Ostał się w pana szafie jaki olimpijski garnitur?
– Długo miałem garnitur z Insbrucka. Fajny był, taki wełniany. Bardzo długo mi służył. Kolejne były już bardziej klasyczne. Wszystkie znosiłem.

Dobre czasy dla sosnowieckiego hokeja jeszcze wrócą?
– Szkoda, że tak łatwo zmarnowano dorobek lat 80. To „Solidarność” zniszczyła Zagłębie. Przyszły nowe władze i stwierdziły, że sport to komunistyczny wymysł. Zapanowała totalna głupota, za którą płacimy do dziś. Sosnowiec z miasta, które było w Polsce sportową potęgą, stał się niewiele znaczącym zaściankiem, który wciąż wzdycha za tym, co było.

Obrazek
Drużyna Zagłębia Sosnowiec. Na pierwszym planie Artur Ślusarczyk Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta

O powrót do złotych czasów będzie więc trudno. Także dlatego, że kuleje szkolenie młodzieży. Nieliczni, którzy dotrwają do wieku seniora, nie mają się od kogo uczyć, na kim wzorować. Najlepszych bowiem rozkradają nam inne, bogatsze kluby. To, co się dzieje teraz, to droga donikąd.

Pana syn niestety nie poszedł w ślady ojca.
– No nie poszedł. W hokeju nie ma miejsca na półśrodki, a on nie chciał wylewać siódmych potów na lodzie. Wybrał swoją drogę.

http://sosnowiec.wyborcza.pl/sosnowiec/ ... -byli.html
Avatar użytkownika
Adam1906
 
Posty: 6778
Dołączył(a): 2009-11-13, 8:04 am
Lokalizacja: Dębowa Góra


Re: WSPOMNIEŃ CZAR czyli... jak to kiedyś byliśmy potęgą.

Postprzez Blajpios 2017-09-16, 5:05 pm

Dzięki, świetny pomysł! Aż, kurcze, jestem na siebie trochę zły, bo prócz tego wywiadu gdzieś trafiłem na inny, wcześniejszy ale nie tak bardzo, niestety "żywcem" nie pamiętam ani z kim była rozmowa ani gdzie umieszczona a byłoby jak znalazł. Niech będzie więc na początek Henryk Pytel, na pewno jeden z bohaterów sosnowieckiego hokeja... Piękna kariera, piękna gra dla Sosnowca, dla Zagłębia - gratulacje i podziękowania.
Blajpios
 
Posty: 3073
Dołączył(a): 2004-07-08, 9:54 pm

Re: WSPOMNIEŃ CZAR czyli... jak to kiedyś byliśmy potęgą.

Postprzez Adam1906 2020-09-21, 10:57 am

GKS Tychy gasił światło, a Zagłębie Sosnowiec świętowało złoto. Klub ze Stadionu Zimowego doczekał się wystawy

Obrazek
Hokeiści Unii Sosnowiec. Rok 1935 (Skan z albumu poświęconego wystawie o historii hokeja w Sosnowcu)

- Jakby ktoś mi powiedział, że Zagłębie będzie czekać na kolejny medal już 30 lat, to w 1990 roku zaśmiałbym mu się w twarz. Tak się jednak stało. Dla mnie to upokarzające - mówi Adam Bernat, jedyny hokeista, który ma w kolekcji wszystkie medale sosnowieckiego klubu.


W Zamku Sieleckim w Sosnowcu można przenieść się w czasie. To podróż w lata, gdy sosnowiecki hokej raczkował, rozwijał się, by w końcu spełnić swój sen o potędze.

Po wystawie oprowadził nas Krzysztof Wojtanowski, kolekcjoner dla którego hokejowe Zagłębie to niemal religia oraz Adam Bernat, jedyny hokeista, który był na lodzie, gdy klub ze Stadionu Zimowego zdobywał swoje wszystkie medale (10) mistrzostw Polski.

– Kawał historii. Gdy patrzyłem na niektóre pamiątki, to aż łza się w oku zakręciła – mówił Bernat, który wychował się w Opolu, a do Zagłębia dołączył w 1977 roku.

– Powoli rodził się wielki zespół. Przyszli Leszek i Wiesiek Tokarzowie, Marek Marcińczak, Tadek Radwan, Jan Madeksza, Kordian Jajszczok. Potem kolejni. Stasiu Klocek, Wiesiek Jobczyk, Andrzej Zabawa, Krzysiek Ślusarczyk. Nazwiska można mnożyć niemal bez końca. Wielu liczyło, że z marszu wywalczymy złoto. My akurat wiedzieliśmy, że to takie proste nie będzie. Pracowaliśmy na pierwsze mistrzostwo Polski dwa lata – opowiada.

Z tamtego czasu zachowały się zdjęcia, puchary, medale. Akurat nie od Bernata, który przyznaje, że nigdy nie miał duszy kolekcjonera. – Pierwszy złoty medal zapodział mi się w drodze z lodowiska do domu – żartuje. – Nie mam chyba żadnego krążka, który wywalczyłem dla Zagłębia – dodaje.

Wojtanowski na szczęście trafił na osoby, które użyczyły mu hokejowych pamiątek. – Najwięcej pochodziło z mojej prywatnej kolekcji. Wielkim wsparciem okazała się też dla mnie Małgorzata Nowak, wdowa po Andrzeju Nowaku, pochodzącym z Czarnego Dunajca obrońcy Zagłębia. Dużo zdjęć pochodzi z kolekcji Krzysztofa Morawieckiego oraz Kordiana Jajszczoka – mówi.

Rolba z silnikiem od „Warszawy”

Ta historia zaczyna się w latach 30. minionego wieku, gdy w Sosnowcu uganiają się za krążkiem pod szyldem Policyjnego Klubu Sportowego. 27 listopada 1933 do życia zostaje powołana hokejowa sekcja Unii Sosnowiec. Na jej czele staje Stanisław Iskra, komendant miejscowej straży pożarnej. Na wystawie można zobaczyć zdjęcia i dokumenty świadczące o tamtych wydarzeniach. Pisane rzecz jasna przez kalkę, więc w dwóch egzemplarzach. Na wyobraźnię działają czarnobiałe zdjęcia i wycinki prasowe. Warto zatrzymać się przy historii Janusza Zawadzkiego – pierwszego hokeisty z Sosnowca, który reprezentował Polskę podczas Igrzysk w Cortina d’Ampezzo w 1956 roku.

Przez wiele lat problemem był rzecz jasna brak lodu. Zachowały się wspomnienia Franciszka Strzeleckiego, który opowiadał o lodowisku przy ulicy Gołębiej. Zawodników można było spotkań przede wszystkim na Pogoni – m.in. rogu ulic Moniuszki i Mireckiego, gdzie w lodowisko zamieniały się zimą korty.

Dzięki wystawie można się również dowiedzieć, jak w Sosnowcu doszło do budowy sztucznego lodowiska. Stadion Zimowy był początkowo „Torsosem”. Po zadaszeniu obiektu 1969 roku – był to trzeci taki obiekt w Polsce, po Łodzi i Warszawie.

Na otwarcie lodowiska Zagłębie zagrało z KTH Krynica [przegrało 3:6 – przyp.red.]. Wcześniej wystąpiła para łyżwiarzy figurowych Janina Poremska – Piotr Sczypa. Pierwsi w historii polscy olimpijczycy w łyżwiarstwie figurowym. Reprezentowali nasz kraj podczas Igrzysk w Grenoble w roku 1968.

Wojtanowski przypomina, że z okazji otwarcia do Sosnowca specjalnie przywieziono rolbę z Austrii. Miała zostać na stałe, ale już po dwóch meczach została oddana.

Z brakiem rolb zmagał się wtedy cały Polski hokej. Bernat przypomina, że problem rozwiązał pochodzący z Opola Ernest Żołędziowski. – Kupił licencję na produkcję rolb od włoskiej firmy. Projekt został rzecz jasny dostosowany do polskich realiów. Silnik polskiej rolby pochodził z samochodu Warszawa. Grunt jednak, że wszystko działało. W naszym regionie rolby wytwarzano na pewno w Janowie – opowiada.

Koszulki pod sufitem

Wspomniany rok 1980 rozpoczął złotą serię Zagłębia, która skończyła się na pięciu tytułach. Pierwszego złota nie doczekał trener i twórca złotej drużyny Mieczysław Chmura. Zmarł w wieku 46 lat na dwadzieścia dni przed zdobyciem trofeum. – Złoto wywalczyliśmy na lodzie w Tychach. Miejscowi zgasili szybko światło, żebyśmy nie mogli świętować. Z tego co pamiętam, to z pięciu złotych medali aż cztery wywalczyliśmy na obcych lodowiskach.

Można powiedzieć, że każde złoto jeszcze bardziej nas nakręcało. Myślę, że mogliśmy więcej osiągnąć w europejskich rozgrywkach. Wiadomo jednak, jakie to były czasy. Stan Wojenny. Inaczej mogło się to potoczyć – mówi Bernat.

Na wystawie brakuje jego koszulki, ale pod sufitem wisi trykot z napisem „Bernat” na plecach. Przekazał go Tobiasz, syn mistrza Polski, który pewnie nadal stanowiłby o sile Zagłębia, gdyby nie pechowa kontuzja kręgosłupa.

– Na wystawie można oglądać wiele koszulek, kijów, krążków, plakatów. Jest również sprzęt olimpijski Andrzeja Nowaka – wylicza Wojtanowski.

Brakuje nowego Jana Rodzonia

Można również przystanąć i posłuchać relacji radiowych oraz obejrzeć telewizyjne relacje z lat 80. Starsi kibice rozpoznają głosy Andrzeja Zydorowicza, Jerzego Góry, czy Janusza Tychy.

– Mnie najbardziej brakuje ludzi, którzy mieli hokej w sercach. Patrzę na ich twarze i przypominam sobie rozmowy do białego rana. Brakuje mi Jana Rodzonia, który wymyślił wielkie Zagłębie i zbudował je niemal od podstaw. Nie da się ukryć, że Zagłębie to była armia zaciężna. Przy nas jednak udało się wychować tak znakomitych graczy, jak Marek Cholewa, Krzysztof Podsiadło, Jarka i Krzyśka Morawieckich. Potem przyszło kolejne pokolenie Darek Płatek, Zbyszek Raszewski, Piotrek Sadłocha, Jacek Kurowski... Tu również można długo wymieniać nazwiska. Niestety wraz z upadkiem kopalni medalowa seria się skończyła. Myślę, że złote lata 80., trud setek ludzi został jednak zmarnowany. Jakby ktoś mi powiedział, że Zagłębie będzie czekać na kolejny medal już 30 lat, to bym mu się w 1990 roku zaśmiał w twarz. Tak się jednak stało. Dla mnie to jest upokarzające – zawiesza głos Bernat.

Wystawę, której kuratorem jest Anna Urgacz-Szczęsna można oglądać do końca listopada.

https://sosnowiec.wyborcza.pl/sosnowiec ... zloto.html
Avatar użytkownika
Adam1906
 
Posty: 6778
Dołączył(a): 2009-11-13, 8:04 am
Lokalizacja: Dębowa Góra

Re: WSPOMNIEŃ CZAR czyli... jak to kiedyś byliśmy potęgą.

Postprzez slawekchicago 2020-09-22, 10:11 am

I to jest moj cel . Mam nadzieje ze zdaze przybyc do Sosnowca przed zakonczeniem wystawy . Oj lezka pewnie poleci, ale czy sie uda widzac co sie dzieje w Europie ?
CZY WROCA JESZCZE DOBRE CZASY
slawekchicago
 
Posty: 3984
Dołączył(a): 2004-05-10, 4:54 am
Lokalizacja: Newcastle

Re: WSPOMNIEŃ CZAR czyli... jak to kiedyś byliśmy potęgą.

Postprzez Adam1906 2021-03-14, 10:32 am

Cała Polska w cieniu Zagłębia Sosnowiec. Górnicy mieli odstresować się przy hokeju lepiej niż przy kieliszku

Wojciech Todur
13 marca 2021 | 17:01

Obrazek
Lata 70. Zgrupowanie reprezentacji Polski. Hokeiści Zagłębia stanowili wtedy o jej sile. Od lewej: Kordian Jajszczok, Leszek Tokarz, Eugeniusz Walczak, Marian Kajzerek, Wiesław Jobczyk, Andrzej Zabawa, Henryk Pytel, Wiesław Tokarz, Marek Marcińczak, Jan Piecko... (Fot. Archiwum Wiesława Tokarza)

- Żaden górnik nie zgodziłby się, żeby z jego ciężko zarobionych pieniędzy utrzymywać obiboków. Nie jest prawdą, że hokeiści podchodzili do okienka po pieniądze z resztą załogi - opowiadał nam przed laty Jan Rodzoń, twórca potęgi hokejowego Zagłębia Sosnowiec. Dziś mija pięć lat od jego śmierci.

Jan Rodzoń to jeden z najwybitniejszych działaczy w historii sekcji hokejowej Zagłębia, twórca największych sukcesów sosnowieckiego hokeja. Urodził się 18 października 1931 roku w Mostach Wielkich (miasto w obwodzie lwowskim). Przez całe życie był związany z górnictwem. Jednocześnie pełnił też funkcję działacza sportowego. Był wiceprezesem i prezesem sekcji hokejowej w Zagłębiu. Podczas piastowania tej funkcji zdobył cztery razy mistrzostwo Polski (1980, 81, 82, 83) oraz trzykrotnie srebrny medal (1978, 79, 84) W latach 1984-1988 oraz 1988-1992 pełnił funkcję prezesa PZHL. Przypominamy rozmowę z Janem Rodzoniem, który ukazała się przed laty na naszych łamach.

Obrazek
Jan Rodzoń (pierwszy z prawej) podczas imprezy ''Hokeiści dzieciom'' w grudniu 2010 &Fot. Micha Woszczyk / Agencja Gazeta

Wojciech Todur: Został pan prezesem Zagłębia z nadania czy przekonania?

JAN RODZOŃ:
Oczywiście, że z nadania. W lutym 1976 roku zostałem dyrektorem kopalni Sosnowiec, no i nie było gadania, bo też jej dyrektor z automatu stawał się wiceprezesem Zagłębia odpowiedzialnym za sporty zimowe, czyli hokej i łyżwiarstwo figurowe.

Na początku miałem wątpliwości, czy to się uda. Kopalnia przynosiła straty, górnicy ani chcieli słyszeć, że mają dzielić się zyskami ze sportowcami. Tak po prawdzie to oni mieli mało do gadania, ale załogę lepiej było mieć po swojej stronie. Wie pan, górnik nie ma łatwego życia. To ciężki zawód – pod ziemią każdy dzień może być ostatnim. Ci ludzie żyli w ciągłym stresie, często zaniedbywali rodziny, topili swoją przyszłość w alkoholu. Wymyśliliśmy, że hokej będzie dla nich odskocznią od trudów życia. Że zamiast przy kieliszku odstresują się przy krążku, że znajdziemy zajęcie dla ich dzieci.

Zagłębie wychowało potem na reprezentantów Polski chłopaków, którzy wywodzili się z patologicznych rodzin.

Od czego zaczął pan swoje rządy?

– Wziąłem do ręki pierwszą z brzegu gazetę, żeby zorientować się, kto w tym polskim hokeju rozdaje karty. Na pierwszym miejscu w lidze było Podhale Nowy Targ. Pomyślałem, że nie będziemy wyważać otwartych drzwi, tylko sięgniemy po ludzi, którzy wiedzą, jak osiągnąć sukces. Poprosiłem o pomoc Longina Wilamowskiego, który był na kopalni kierownikiem działu inwestycji. To była dusza sosnowieckiego hokeja. To m.in. on uparł się, że w mieście powstanie sztuczne lodowisko. Należał też do Komitetu Upiększania Sosnowca, a najchętniej „upiększał” miasto poprzez hokej.

Wilamowski – moja prawa ręka – wiedział, że w Podhalu jest taki trener jak Mieczysław Chmura. Świetny fachowiec, ale wtedy skonfliktowany z władzami klubu. Pojechał do Nowego Targu z misją i wrócił z Chmurą.

Za którym zaraz podążyli zawodnicy...

– Tak to sobie wymyśliliśmy. Chcieliśmy sukcesu, a w Sosnowcu nie było wtedy jeszcze zawodników, którzy gwarantowali zwycięstwa. Chmura rzeczywiście był skuteczny. Na początek ściągnął do Sosnowca braci Leszka i Wiesława Tokarzów, Marka Marcińczaka, Staszka Klocka, Andrzeja Nowaka. Z Opola przyjechał Adam Bernat, z Oświęcimia Jan Madeksza, a z Katowic Mietek Nahunko i tak dalej... Zaczął tworzyć się zespół. Chmura stawiał na twardy hokej, taki trochę bandycki. Irytował się, gdy zawodnicy dostawali dwie minuty kary „za nic". „Jak już faulujesz, to tak, żeby nie było gola albo żeby tamtego znieśli” – taka była jego filozofia.

Na pierwsze mistrzostwo Polski przyszło wam jednak poczekać trzy lata, do roku 1980.

– W 1979 roku zacząłem się zastanawiać, czego nam wciąż brakuje. Z niepokojem dostrzegłem zmęczenie materiału. Natężenie spotkań w lidze i reprezentacji było tak duże, że naszym zawodnikom brakowało sił. Postanowiliśmy zainwestować w odnowę biologiczną. W Polsce mało kto przywiązywał do tego wagę. W miarę dobry ośrodek miała wtedy warszawska Legia. Reszta Polski żartowała, że zamontowali sobie bicze wodne do głaskania tyłków generałom.

Po pomoc pojechałem do Lahti. Zobaczyłem fiński ośrodek przygotowań olimpijskich i złapałem się za głowę. „My żyjemy w średniowieczu!” – pomyślałem. Finowie otworzyli mi oczy na wiele rzeczy. W Polsce myśleliśmy, że najlepiej wejść do nagrzanej do 130 stopni sauny, a potem wskoczyć do przerębla. „To dobre dla frajerów z zagranicy” – żartowali Finowie.

Wybudowaliśmy na Stadionie Zimowym dwie sauny, siłownię, basen z solanką. Mieliśmy też dwie beczki – hokeiści „prostowali” w nich kręgosłupy. Pod szyję zakładało się coś na kształt końskiego chomąta, które naciągało kościec zawodnika. Korzystali z tego przede wszystkim Jobczyk i Klocek. Jobczyk czasami nawet podczas meczów zwijał się z bólu. Masażyści stawiali go na nogi podczas przerw między tercjami.

Mistrzostwo Polski coś zmieniło?

– Miałem na kopalni względny spokój, bo już nie było takich, którzy wytykali mi, że finansujemy zespół z funduszu socjalnego. Utrzymanie drużyny nie było tanie. Zawodnikom trzeba było nie tylko wypłacać pensje, ale jeszcze załatwiać dach nad głową. Hokeiści mieszkali głównie na Sielcu, czyli w pobliżu lodowiska. Ale byli i tacy, którzy dostawali domki jednorodzinne. Pierwszy był Heniek Pytel, potem Wiesiek Tokarz też dostał. Każdy polski hokeista chciał wtedy grać w Zagłębiu. Odmawialiśmy, bo przecież nie mogliśmy zgromadzić w Sosnowcu całej reprezentacji Polski. I tak mieliśmy dwunastu kadrowiczów. W tamtych czasach transfery załatwiało się trochę inaczej, ale zdarzało się, że jakiś klub nam się postawił. Tak było z Podhalem, które nie chciało do nas puścić Andrzeja Nowaka.

Co było robić, dogadaliśmy się w tej sprawie z zakładami obuwniczymi, które opiekowały się klubem z Nowego Targu. Te zagroziły, że jeżeli Podhale nie zgodzi się na transfer Nowaka, to oni zakręcą im ogrzewanie. Próbowano nam dopiec na różne sposoby. Pamiętam, jak Emil Nikodemowicz, wtedy trener reprezentacji i Polonii Bytom, zabrał naszych zawodników na niezwykle trudny i wyczerpujący turniej do Związku Radzieckiego. Z dwunastu jedenastu wróciło z kontuzjami. Włodek Olszewski, nasz bramkarz, wyjeżdżał na lód z rozciętym butem, bo napuchnięta noga nie mieściła mu się w łyżwie. Swoich, czyli bytomian, Nikodemowicz już oszczędzał, ale potem była wielka satysfakcja, bo w lidze to i tak my byliśmy górą.

Kolejne tytuły firmował już Czech Karel Mach. Dlaczego skończyła się era Chmury?

– Chmura był bardzo pracowity, obowiązkowy i... to go zgubiło. Nigdy nie miał czasu na lekarza, a był poważnie chory. Miał na nogach otwarte, ropiejące żylaki. Zatrudniliśmy Macha, żeby mu ulżyć, żeby nie musiał ciągle stać na tym lodzie. Chmura ciągle obiecywał, że się żylakami zajmie, że wyleczy. Mijały jednak tygodnie za tygodniami, a on wciąż nie miał czasu. W końcu nie wytrzymał nasz lekarz Aleksander Stachura. Posadził mnie przed Chmurą i na siłę podciągnął nogawkę spodni. A tam dramat, otwarte rany. Krzyknąłem: „Marsz do lekarza! Ale już". Chmura niemal przede mną uklęknął. „Jutro. Jutro na pewno pójdę. Ale nie dziś. Dzisiaj mam coś ważnego do zrobienia". To była 8 rano, a o 16 już nie żył... To był zator spowodowany właśnie przez te żylaki.

Macha polecił mi Bronek Lisiecki, który zarządzał wtedy Naprzodem. W Janowie też mieli czeskiego trenera, Ladislav Kominek się nazywał. No i właśnie ten Kominek skontaktował nas z Machem.

Ten był spokojny i konsekwentny. Nie tolerował m.in. gadania o pieniądzach. Na to był czas przed sezonem. Pamiętam, jak przed jednym z trudniejszych spotkań jeden z zawodników zagadnął: „A może dziś premia mogłaby być wyższa?". „Wiesz co? Weź ty się ubierz i idź do domu, bo dla mnie już nie zagrasz” odpowiedział Mach. Wsadził w jego miejsce juniora i mecz wygrał.

Zarządzanie klubem, drużyną, w której aż roiło się od gwiazd i indywidualności, pewnie nie było prostą sprawą.

– Z każdym rokiem znakomitych hokeistów było więcej. Niektórych, tak jak Andrzeja Zabawę czy Wiesława Jobczyka, pozyskaliśmy trochę przypadkiem. W 1979 roku padała hokejowa sekcja Baildonu Katowice. Prezes Ciemieniewski sam do mnie zadzwonił z pytaniem, czy nie chciałbym kilku jego chłopaków. W ten sposób zyskaliśmy nie tylko Zabawę z Jobczykiem, ale i Krzysztofa Ślusarczyka. Jobczyk miał duży wpływ na zespół. Poza Tokarzami to chyba tylko on chciał się uczyć. Innych ciężko było zaciągnąć do szkoły.

Czy pili? Jeżeli tak, to w domu. W klubie nikt nie tolerował pijaństwa. Za to wylatywało się z klubu i drużyny. Mieliśmy takiego „asa” z Łodzi – Andrzeja Rybskiego. Dobry hokeista, ale, niestety, miał lekceważący stosunek do innych. Zabalował i wyleciał. Przez sześć miesięcy zasuwał na kopalni. Potem mi jeszcze podziękował za „dobrą szkołę".

Żaden górnik nie zgodziłby się, żeby z jego ciężko zarobionych pieniędzy utrzymywać obiboków. Nie jest prawdą, że hokeiści podchodzili do okienka po pieniądze z resztą załogi. Kapitan drużyny miał osobną listę. Reprezentanci Polski zarabiali więcej. Czasami w nagrodę to i jakiś talon na samochód dostali – na fiata czy ładę. Grali tak dobrze, że rozpuścili kibiców. Gdy zdobyli mistrzostwo na dziewięć kolejek przed końcem sezonu, to kibice przestali chodzić na ich mecze. Złote czasy trwały do roku 1986. Potem odszedł Mach. Zaczęło też brakować pieniędzy, a zawodnicy coraz bardziej naciskali na zagraniczne wyjazdy. Gdyby taki Jobczyk trafił do dobrej ligi w wieku 19 lat, tak jak Mariusz Czerkawski, to pewnie o nim mówiłoby się teraz „najlepszy napastnik w historii polskiego hokeja". Był jednak odgórny nakaz – nie masz 28 lat, to o wyjeździe za granicę nawet nie myśl.

Z czasem w drużynie zaczęło się pojawiać coraz więcej wychowanków.

– Taki był nasz cel. Sukces miał zachęcić do treningów sosnowiecką młodzież i to się udało. Pierwsi byli Wiesiek Kozłowski, Krzysiek Morawiecki. Potem dołączyli młodsi – Marek Cholewa, Krzysiek Podsiadło czy Jarek Morawiecki. Nie mieli łatwego życia, bo też „starzy” niechętnie dzielili się swoimi tajemnicami. Te skurczybyki Zabawa i Jobczyk grali tak, żeby zniechęcić każdego młodego. Trener dołożył im do piątki Zdzisława Kozłowskiego – to tak z nim pogrywali, że ten nie wytrzymał i uciekł za granicę. No to daliśmy im Sławka Grędkę. To samo! Nic nie wychodziło. Grędka też uciekł do Francji. Dopiero Jarek Morawiecki dał sobie radę. Miał chłopak talent. Dobrze jeździł na łyżwach, kij mu nie przeszkadzał. Przyjemnie było popatrzeć.

Morawiecki to także największa dopingowa afera w historii polskiego hokeja. Podczas igrzysk w Calgary był pan już prezesem Polskiego Związku Hokeja na Lodzie.

– Zacznę od tego, że podczas tego turnieju zadziwiliśmy hokejowy świat. Byliśmy znakomicie przygotowani i chociaż umiejętnościami odstawaliśmy od najlepszych, to potrafiliśmy walczyć z nimi jak równy z równym. Zaczęło się od pechowej porażki z Kanadą. Przegraliśmy tylko 0:1. A pamięta pan, jak Krystian Sikorski przydzwonił w poprzeczkę? Krążek spadł potem bramkarzowi na plecy. W dziewięciu na dziesięć takich przypadków jest gol. Wtedy jednak guma ześlizgnęła się tak pechowo, że zatrzymała się przed linią bramkową.

Potem był mecz ze Szwecją – wtedy mistrzem świata – znowu znakomita gra. Remis 1:1 właśnie po golu Morawieckiego. Następne spotkanie było już porywające – 6:2 z Francją. Morawiecki znowu strzela. Euforia! Po tamtym meczu zostałem zbudzony o 1 w nocy. „Morawiecki ma pozytywny wynik testu antydopingowego” – usłyszałem. Ścięło mnie, bo jeszcze kilka godzin wcześniej czekałem na Jarka, którego akurat wylosowano do kontroli. Było rozluźniony, dowcipkował. Nie rozumiałem, co się dzieje...

Gazety pisały potem o „krokieciku z pasztetem".

– Jestem pewny, że zakazany środek dosypano Morawieckiemu do jedzenia. Dzień przed meczem z Francją Morawiecki dostał imienne zaproszenie do Domu Polonijnego. To musiało się stać właśnie tam. Mieli francuskiego kucharza, który dopiero co zaczął pracę...

Dawka, jaką wykryto w organizmie Morawieckiego, była szokująca. Nawet mocno zawyżone normy przekroczył dziesięciokrotnie! To była dawka śmiertelna. Głośno mówili o tym Rosjanie, którzy apelowali, żeby sprawę umorzyć. Szef komisji antydopingowej Belg Alexandre De Merode jednak się uparł. Ukarano nas walkowerem za mecz z Francją, zdyskwalifikowano Morawieckiego.

To mógł być jego turniej! Przed rozpoczęciem igrzysk graliśmy w Kanadzie towarzyskie spotkanie. Miejscowi chcieli wyeliminować dwóch naszych najlepszych zawodników. Z bramkarzem Frankiem Kuklą im się udało – tak go uderzono kijem w rzepkę, że o grze mógł zapomnieć. Na Morawieckiego polował niejaki Jim Pepliński – niby z pochodzenia Polak, a jednak bydlę. Chciał go rozwalić. W końcu Jasiu Stopczyk nie wytrzymał i mówi „Mam się nim zająć? Chętnie się nim zajmę". No i Jasiu tak gościa docisnął do bandy, że go wynieśli ze złamaną szczęką.

Bez Morawieckiego to już nie było to. Zespół się rozleciał. Przegraliśmy ze Szwajcarią. Sędziowie strasznie wtedy nami kręcili. Leszkowi Jachnie nos złamali i... dostał pięć minut kary. Ciągle graliśmy w osłabieniu. Szkoda, że polscy dziennikarze tego nie widzieli. Do Andrzeja Zydorowicza, który komentował tamten mecz dla polskiej telewizji, do dziś się nie odzywam. O tym, że nas ordynarnie przekręcono, przeczytałem za to w niemieckich gazetach.

Czy to prawda, że w sprawie Morawieckiego interweniował sam Aleksander Kwaśniewski, wtedy minister Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej?

– Specjalnie przyleciał do Calgary. Chciał wiedzieć, kto pozwolił Morawieckiemu iść na to spotkanie do Domu Polonijnego. Był zakaz, ale zgodę wydał szef Misji Olimpijskiej.

Żal mi było człowieka, gdy Kwaśniewski wziął go w obroty. Wiele w swoim życiu przekleństw słyszałem, ale wtedy miałem wrażenie, że Kwaśniewski zdobył się na wiązankę wartą mistrzostwa świata.

Mówi pan, że Morawieckiemu coś dosypano, ale potem przecież znowu przyłapano go na dopingu.

– Pomylono próbki. Jakieś chłopisko jeździło po Polsce i zbierało mocz zawodników, a potem starą furgonetką wiozło do laboratorium bez ładu i składu. Nie ma co do tego wracać.

Hokeiści, reprezentanci Polski często wyjeżdżali za granicę, a potem już nie chcieli wracać. Miał pan z tego powodu jakieś nieprzyjemności?

– Dawałem słowo, że wszyscy wrócą, bo inaczej wielu z nich nie dostałoby paszportów. Największy problem był ze Ślązakami. Wielu z nich miało rodziny w Niemczech, więc i pokusa, by zacząć nowe życie, była u nich większa. Pamiętam, jak doszły do mnie głosy, że Piotrek Kwasigroch z Naprzodu Janów nie ma ochoty wracać. Lubiłem tego Piotrusia, więc wziąłem go na bok i mówię: „Chcesz zostać? Proszę bardzo. Ale nie jako reprezentant Polski". Kwasigroch załapał, o co mi chodzi. Wrócił do kraju, a po trzech tygodniach już go w Polsce nie było.

Takich delikwentów zwyczajowo zawieszało się na pół roku. Z Kwasigrochem było podobnie. Ten jednak nie dawał za wygraną i słał pisma, żeby mu tę dyskwalifikację skrócić. I może nawet bym się zgodził, ale patrzę na nagłówek, a tam „Peter Kwasigroch". „O nie, Piotrusiu. Jak ty już jesteś Peter, to sobie od hokeja odpoczniesz".

https://sosnowiec.wyborcza.pl/sosnowiec ... sowac.html
Avatar użytkownika
Adam1906
 
Posty: 6778
Dołączył(a): 2009-11-13, 8:04 am
Lokalizacja: Dębowa Góra


Powrót do Hokej

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników