Fajny wywiad z Mandryszem m.in. o jegogrze w Zagłębiu. Pamietacie baraże z Jagą czy mecze takie jak 4-1 z Lechem
Piotr Mandrysz w rozmowie nie tylko o korupcji: Nigdy nie przytakuję
- Tamte czasy bardzo źle mi się kojarzą. Mocno zachwiały moją karierą trenerską. Od momentu, gdy skończyła się korupcja, to Mandrysz ma wyniki. Awanse z Pogonią Szczecin, Piastem Gliwice - który przez lata ponoć nie chciał tego awansu, potem z GKS-em Tychy i Termalicą Bruk-Bet Nieciecza - mówi Piotr Mandrysz, nowy trener Zagłębia Sosnowiec.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Na razie jego Zagłębie jest na pierwszym miejscu w pierwszoligowej tabeli. Czy tak skończy sezon?
Wojciech Todur: Ponoć był pan jednym z pierwszych tzw. wolnych graczy w Polsce, czyli piłkarzy z kartą zawodniczą na ręku.
Piotr Mandrysz: - To prawda. Ta historia sięga roku 1989. Byłem wtedy zawodnikiem ROW-u Rybnik, ale już dogadanym z Ruchem Chorzów. Ruch cieszył się wtedy z mistrzostwa Polski i planował dwa transfery. Mój oraz młodego Marka Wleciałowskiego z AKS-u Chorzów. Niestety, miałem pecha i w jednym z ostatnich ligowych spotkań zerwałem mięsień.
Oferta z Ruchu sprawiła, że wystąpiłem do swojego macierzystego klubu z prośbą o zwolnienie. ROW oczywiście nie wyraził na to zgody. Za dużo dla nich znaczyłem, a cena za mnie od wielu lat była zaporowa. Także dlatego dopiero przed trzydziestką trafiłem do ligi.
Tym razem było jednak inaczej. Kontuzja sprawiła, że nie podjąłem treningów i skazałem się na roczną karencję, po której uwolniłem się od ROW-u. Wiosną 1990 roku dochodziło do śmiesznych sytuacji. Działacze ROW-u prosili mnie, żebym wyszedł na boisko chociaż na minutę. Ich intencje były jasne, wtedy znowu dysponowaliby moją kartą zawodniczą. Nie złamałem się, wyleczyłem i podpisałem kontrakt z Zagłębiem Sosnowiec, gdyż Ruch w międzyczasie ze mnie zrezygnował.
Do Zagłębia przeszedłem za darmo. I to była jedyna możliwość, żebym tam trafił, gdyż klubu z Sosnowca na pewno nie byłoby stać na taki transfer.
Zagłębie, po rozłące z branżą górniczą, chyliło się już wtedy ku upadkowi.
- W Zagłębiu grali ci, co chcieli, gdy dołączyłem do drużyny, to jednocześnie opuściło ją wielu znaczących graczy: Janusz Gałuszka, Tomasz Kulawik, Maciej Mizia. Graliśmy za stypendia. To były bardzo marne pieniądze. Pamiętam, że za połowę tamtego stypendium kupiłem pampersy dla starszego syna...
Największym wyczynem tamtej drużyny były niezwykłe baraże z Jagiellonią Białystok o utrzymanie w lidze.
- Mam je ciągle w pamięci. Pierwsze spotkanie graliśmy w środku tygodnia. To był czerwiec, straszny upał. Nie wiedzieć czemu w szatni ogrzewanie pracowało na full. To była masakra. Nas nie było. Przegraliśmy 0:2, a mogło być wyżej. Po czerwonej kartce dla Karola Kordysza kończyliśmy w dziesiątkę.
Na rewanż trener Zbigniew Myga zabrał tylko tych graczy, którzy mieli zostać na kolejne rozgrywki. Zabrakło chociażby Roberta Stachurskiego, który był już jedną nogą w Zagłębiu Lubin. Pojechaliśmy w czternastu. Rywal pewnie myślał, że na skazanie...
Przyjeżdżamy na stadion, a tam wnoszą olbrzymie torty. Kobiety w kreacjach. Wszystko przygotowane do fety. Zaczynamy na luzie. Szybko strzelamy bramkę po moim uderzeniu "szczupakiem". Na stadionie konsternacja. Do przerwy prowadzimy 1:0, a w drugiej połowie niemal nie dochodzimy do pola karnego rywala. Co akcja to spalony... Ale z rzutu rożnego spalonego nie ma. Dariusz Wykurz strzela drugą bramkę. Oni mają galaretę w nogach, a my luz. Dogrywka. Dostaję czerwoną kartkę, po takim ratunkowym faulu. Słuszną kartkę. Potem Rafał Wencek skręca w jakiejś dziurze nogę. Jako że limit zmian jest wykorzystany, to kończymy w dziewiątkę. Po tej mojej kartce szybko wziąłem prysznic, przebrałem się i wróciłem na ławkę.
Mobilizowałem chłopaków: "Przecież my już ten mecz wygraliśmy!". W karnych świetnie spisał się Grzesiek Harasiuk. Wygraliśmy 4:2. To był szok! Wróciliśmy do Sosnowca w poniedziałek nad ranem. Nikt na nas nie czekał. Nawet jeden szampan nie strzelił.
Pojechałem rano do domu, żeby podwieźć żonę do pracy. Dla niej to był pierwszy dzień po urlopie macierzyńskim. Ode mnie dowiedziała się o naszym utrzymaniu. Nie wierzyła.
Po tym cudownym utrzymaniu udało się zbudować w Sosnowcu całkiem przyzwoity zespół.
- Byli Adam Kucz, Marek Koniarek, Staszek Gawenda, Rysiek Czerwiec. Nie byliśmy topową drużyną, ale jednoczyła nas bieda i wyglądało to dobrze. Ograliśmy Wisłę, Lecha. Byliśmy w środku stawki. Niestety, zimą wszystko się posypało. Koniarek odszedł do Widzewa, ja do Naprzodu Rydułtowy. Jedynym rozsądnym wzmocnieniem był transfer Andrzeja Kubicy z CKS-u Czeladź. To już była powolna agonia zakończona spadkiem.
Używa pan tej historii z barażem - już jako trener - żeby motywować zawodników przed trudnymi spotkaniami?
- Akurat nie. Mam inne sposoby. Najlepszy jest ten, gdy przeciwnik - jego trener, działacze lub piłkarze - traktują lekceważąco mój zespół. To zawsze się sprawdza i działa jak płachta na byka. Ostatnio było tak z Dariuszem Mioduskim z Legii Warszawa, który stwierdził przed meczem z Niecieczą, że takie kluby nie powinny mieć miejsca w ekstraklasie. Powiedzieliśmy o tym piłkarzom. Powiesiliśmy stosowny wycinek na ścianie w szatni. Legia przyjechała, dostała 3:1 i było po sprawie. Bo mówić można wiele, ale przede wszystkim trzeba szanować rywala.
Był taki smutny czas, gdy na boisku nie szanował się nikt. Pamiętam, gdy odwiedziłem pana na Cichej po spadku Ruchu Chorzów. Starałem się namówić pana na rozmowę o słabościach drużyny, a pan uparcie powtarzał, że to nie był spadek na boisku.
- Czas pokazał, że miałem rację. Z czasem te wszystkie brudne sprawy ujrzały światło dzienne. Ktoś mógł wtedy pomyśleć, że chcę się wybielić, ale z czasem okazało się, że to jednak ja miałem rację. Ruch był biedny, nie dano nam żadnych szans. A przecież zabrakło nam tylko punktu... W ostatniej kolejce nie wyszliśmy na boisko, gdyż punkty oddała nam walkowerem Pogoń Szczecin.
Mógł nas jeszcze uratować Górnik Zabrze, który grał z naszym bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie, czyli ze Szczakowianką Jaworzno. Potrzebowaliśmy wygranej Górnika. Nie chciałem śledzić tego meczu. Poszedłem kosić trawę do ogródka. Górnik się podzielił, jedni chcieli nam pomóc, inni nie. Skończyło się remisem. To były smutne czasy. Oby nigdy nie wróciły.
Karierę piłkarza też kończył pan w podejrzanych meczach, czyli barażach RKS-u Radomsko ze Szczakowianką.
- W porażce Radomska też nie było żadnego przypadku. Pierwszy mecz sędziował nam Krzysztof Słupik, a drugi Tomasz Mikulski. Mówią coś panu te nazwiska? W Jaworznie odgwizdano przeciwko nam kuriozalny rzut karny. Artur Prokop podniósł wysoko nogę. To powinien być co najwyżej rzut wolny pośredni. Robert Chudy, który był mistrzem w przewracaniu się w polu karnym, padł teatralnie, a sędzia gwizdnął. Potem straciliśmy drugą bramkę. W rewanżu wszedłem na boisko po raz ostatni. Miałem już 39 lat. Od roku nie grałem w piłkę.
Sprawdziłem relację z tamtego meczu. Napisałem, że był pan najlepszy na boisku...
- Po moim wejściu i golu Bogdana Jóźwiaka wróciły nadzieje na utrzymanie. Zaraz potem sędzia wyrzucił jednak z boiska Zdzisława Leszczyńskiego. Powtarzam - nie było w tym przypadku. Te czasy bardzo źle mi się kojarzą. Mocno zachwiały moją karierą trenerską.
Od momentu, gdy skończyła się korupcja, to Mandrysz ma wyniki. Awanse z Pogonią Szczecin, Piastem Gliwice - który przez lata ponoć nie chciał tego awansu, potem z GKS-em Tychy i Termalicą Bruk-Bet Nieciecza.
Był jednak taki czas, gdy wydawało się, że się pan poddał. Prowadził pan rezerwy Odry Wodzisław, a potem czwartoligowy Beskid Skoczów.
- Był taki moment, gdy stwierdziłem, że nie będę zawracał kijem Wisły. Pomyślałem, że zostanę przy piłce, ale w innej roli. Zainwestowałem wtedy w prywatny biznes. Zarabiałem poza boiskiem, a piłką się bawiłem. Sprawiało mi to dużą frajdę. Nie było ciśnienia. Tylko spokojna praca z młodymi ludźmi. W Skoczowie przejąłem zespół, który zajął miejsce tuż nad strefą spadkową. W kolejnym sezonie nastąpiła reorganizacja rozgrywek. Żeby być pewnym utrzymania, trzeba było zająć przynajmniej szóste miejsce. Skończyliśmy na trzecim miejscu. Długo deptaliśmy po piętach Koszarawie, za którą stały duże pieniądze biznesmena z Bostonu. Graliśmy skutecznie i widowiskowo. Pamiętam taki mecz, gdy nastrzelaliśmy z dziesięć bramek. Marek Cudnowski, były piłkarz Odry, a wtedy trener rywala, już w przerwie miał dość i mówił, że jego zespół nie wyjdzie na drugą połowę. W Skoczowie uczciwie zapracowałem na kontrakt w Gliwicach.
Wspomniał pan o "dobrodzieju z Bostonu", którego pieniądze napędzały Koszarawę. A jaki sponsor, działacz, którego spotkał pan na swojej drodze, był najbardziej "kolorowy", kontrowersyjny?
- Tadeusz "Ted" Dąbrowski. To był człowiek, który kochał piłkę. Gdy zdał sobie sprawę, że nie zrobi kariery na boisku, to zaczął spełniać swoje marzenia jako działacz. Sponsor, który ładował w RKS Radomsko duże pieniądze.
"Ted" pociągał tam za wszystkie sznurki. Namówił mnie do przejścia, gdy byłem jeszcze zawodnikiem Śląska Wrocław. Śląsk bił się wtedy skutecznie o ekstraklasę. Mogłem zostać i cieszyć się z tego awansu, ale zimą zdecydował się na przeprowadzkę do Radomska. Miałem już 37 lat. Powoli chciałem przejść na drugą stronę. O pracy trenera myślałem od chwili, gdy zdałem maturę.
W Radomsku dano mi taką szansę, ale pod warunkiem, że nadal będę grał jeszcze w piłkę. Nie do końca chciałem się z tym pogodzić. Nie miałem takiego planu, żeby grać tak długo, aż mi wypadną wszystkie zęby. Postanowiłem jednak się z tym zmierzyć.
Nie brakowało panu wtedy dystansu? Do siebie, pracy, kolegów, decyzji, które musiał pan podejmować w czasie gry, na boisku?
- Nie, gdyż miałem wokół siebie wspaniałych, inteligentnych ludzi. Pierwsze pół roku to miał być poligon doświadczalny. Odpuściliśmy ligę, ale za to świetnie radziliśmy sobie w Pucharze Polski. Przegraliśmy dopiero w półfinale z Amicą Wronki. Na wyjeździe było 3:5, a u nas 0:1. To i tak był olbrzymi sukces tak małego klubu jak RKS.
W kolejnym sezonie nie mieliśmy już sobie równych. Awansowaliśmy z pierwszego miejsca. Nie pozostawiliśmy złudzeń, że ten awans nam się należał. Byłem dumny, gdyż osiągnąłem taki wynik po półtora roku pracy.
Nie ma zwycięstw i sukcesów bez zaufania. Kto jest najważniejszym współpracownikiem pierwszego trenera?
- Jego asystent.
Pytam o to, gdyż tworzycie z Bartłomiejem Boblą zgrany duet, a przecież był to na początku trener, którego narzucili panu działacze GKS-u Tychy.
- No nie do końca. Rzeczywiście trafiłem do Tychów bez asystenta. Henryk Drob, ówczesny prezes GKS-u, zaproponował mi współpracę z Bartkiem, który dotąd pracował w Nadwiślanie Góra. To miała być na początku taka współpraca na próbę, a ja, jako że nie uprzedzam się do ludzi na wstępie, przystałem na taką propozycję. Z czasem okazało się, że tworzymy zgrany duet i tak pracujemy razem do dziś.
W Tychach dał się pan poznać również jako człowiek, który nie lubi w pracy niedomówień. Tępi i wytyka brak profesjonalizmu, a co najważniejsze - głośno o tym mówi. Podobnie było w Niecieczy, gdy na odchodnym mocno rozliczył się pan z Marcinem Baszczyńskim, dyrektorem sportowym klubu.
- Nie chciałbym uchodzić za osobę kontrowersyjną, ale ci, którzy mnie znają, wiedzą, że miałem, mam i będę miał swoje zdanie. Nie jestem człowiekiem, który przytakuje. Przytakując, nie osiągnąłbym nic. Przy piłce kręci się wiele osób. Nie mówię, że wszystkie mają złe intencje, ale skoro ja oddaję się w całości pracy, to tego samego oczekuję też od innych. Za każdym razem gdy zaczynam pracę, to staram się udowodnić sobie i osobom, które na mnie postawiły, że warto było mi zaufać. Jeżeli mi się to udaje, to mam z tego dużą satysfakcję. Nie mogę się więc zgodzić na to, żeby ktoś zachowywał się nieelegancko za moimi plecami. Wtedy - nawet jeżeli jest mi z tego powodu przykro - mówię o tym głośno.
Cały tekst:
http://sosnowiec.wyborcza.pl/sosnowiec/ ... z4NYXWlZr2