Ciekawy wywiad z Tochelem:
- Korupcja dotknęła niemal wszystkich ludzi związanych z futbolem. Śmieszą mnie ci, którzy mówią, że są czyści. Ja kupowałem?! W życiu! - mówi trener Krzysztof Tochel
Krzysztof Tochel po sezonie żegna się z klubem z Bielska-Białej. Niemal zaraz zaczęto plotkować, że wróci do Zagłębia lub przejmie zespół Odry Wodzisław.
Wojciech Todur: Mówi Pan, że odchodzi z Podbeskidzia, a tymczasem zespół wcale nie jest pewny utrzymania. Nie za wcześnie Pan to ogłosił?
Krzysztof Tochel: Decyzja zapadła już dwa tygodnie temu. Uzgodniliśmy z prezesem, że ogłoszę ją po meczu z Kmitą Zabierzów. Nie przewidzieliśmy jednak, że będzie to mecz przegrany, a na dodatek ŁKS Łomża wygra w Warszawie.
Wygląda na to, że teraz trzeba będzie wygrać w Chorzowie. Musimy zapomnieć, że Ruch będzie w sobotę świętował awans. Świętuje już od dwóch tygodni, a jednak nie przegrywa.
Działacze Podbeskidzia bardzo liczyli, że poprowadzi Pan zespół także w nowym sezonie. Dlaczego Pan nie chce przedłużyć kontraktu?
- Mam 49 lat i jeżeli nie zacznę grać o najwyższe cele, to zostanę przeciętnym trenerem do końca życia. A ja chcę ścigać się w ekstraklasie, walczyć o trofea. W Bielsku jest dobra atmosfera dla piłki, ale na sukcesy trzeba będzie jeszcze poczekać. Zanim powiedziałem "dość", rozmawiałem z człowiekiem odpowiedzialnym za finanse. Stwierdził, że na razie nie ma co liczyć na szturm na ekstraklasę. Zespół dobijają stare długi, które wciąż trzeba spłacać. W nadchodzącym sezonie też nie będzie znaczących wzmocnień, do tego zaczniemy rozgrywki z minus sześcioma punktami. Będziemy walczyć o utrzymanie i chociaż może zabrzmi to okrutnie, to nie chcę tego firmować swoim nazwiskiem.
Czy pobyt w Bielsku był dla Pana krokiem w tył?
- Można tak powiedzieć. Cieszę się tylko z faktu, że w kadrze mamy aż ośmiu wychowanków miejscowego SMS-u. Zmusiła nas do tego co prawda trudna sytuacja finansowa, ale to może zaprocentować w przyszłości. W Bielsku będzie wielka piłka, za trzy lata powstanie nowy stadion. Jestem pewny, że plan wyjścia z dołka się powiedzie.
A może odchodzi Pan z Podbeskidzia, bo ma Pan na oku już nową pracę?
- Mogę przysiąc, że nie mam żadnej propozycji. Ryzykuję, ale walczę o swoje. Nie wiem, jak drużyna to przyjmie... Porażka z Kmitą bardzo to wszystko skomplikowała. Zapętliliśmy się wszyscy.
Dla trenerów i piłkarzy nastał teraz szalony czas. Degradacje za korupcje, odwołania. Ciągła niepewność kto spadnie, a kto się utrzyma. Jak to wpływa na zespół?
- Fatalnie. Nad Podbeskidziem też wisiała kara degradacji za korupcję i widziałem na treningach, jak zespół rozpadał się na kawałki. Staram się zrozumieć PZPN, ale nie może być tak, że ciągle ktoś majstruje przy regulaminie. W jakim kraju zasady spadku z czwartej ligi staną się jasne dopiero dwa tygodnie po zakończeniu sezonu? Przecież my się ośmieszamy!
Może być tak, że Podbeskidzie przegra w Chorzowie, a i tak utrzyma się w drugiej lidze bez konieczności gry w barażach.
- Wszystko jest możliwe. Wystarczy, że zabierze głos minister Lipiec, potem pójdzie kontra z PZPN-u i reguły zmienią się do niedzieli jeszcze dwa razy. Regulamin, dobry czy zły, musi obowiązywać.
Mówi Pan, że nie ma żadnej propozycji z nowego klubu. Jest Pan jednak człowiekiem Zagłębia i zawsze będzie Pan kojarzony z tym klubem.
- Od tego nie ucieknę. Nie wyprowadzę się przecież z Sosnowca. Liczę, że będę trenerem jeszcze przez 20 lat i wiem, że jeszcze kiedyś poprowadzę Zagłębie. Nie, to nie jest moje marzenie, raczej obowiązek. Muszę jeszcze przemyśleć, kiedy się to stanie.
Najprościej byłoby wrócić, gdyby dyrektorem, prezesem klubu na powrót został Leszek Baczyński?
- Już rok temu powiedziałem, że to jedyna osoba, która może pełnić tę funkcję. Leszek zaraża innych entuzjazmem, ma kontakty, jest szanowany w mieście. On musi pracować dla Zagłębia!
Gdy Pan, Baczyński i Andrzej Adamczyk zaczynaliście w latach 90. budować na powrót Zagłębie, było bardzo biednie. Pamiętam, że piłkarze licytowali się na treningach, czyja żona lepiej zacerowała dziurę w getrach. Czy te czasy mogą wrócić?
- Nie było nawet sznurówek! Nie jest tajemnicą, że Włosi chcą się wycofać z zarządzania klubem. To jedyny sponsor, więc po jego odejściu problemy zaczną sypać się lawinowo. Za czasów Baczyńskiego sponsorzy byli mniejsi, ale było ich dużo. Szkoda, że ci ludzie, którzy kiedyś pomagali Zagłębiu, teraz odwrócili się od klubu.
Skąd się wzięła Pana niechęć do Wojciecha R.? Kiedyś powiedział Pan, że nie nazwie go dyrektorem, bo obraziłby wszystkich innych działaczy sprawujących tę funkcję...
- Podtrzymuję te słowa.
Od tego czasu mieliście okazję szczerze porozmawiać?
- Ręce podaliśmy sobie tylko raz. Przypadkiem, w sklepie.
Dziwne to, bo w klubie mówi się, że to Pan poparł Wojciecha R., gdy zapadała decyzja, kto będzie nowym dyrektorem klubu.
- Nie poparłem, tylko zaakceptowałem, a to różnica. Były jeszcze kandydatury Józefa Gałeczki i Zbigniewa Mygi. Ja chciałem pracować z Gałeczką.
Dyrektor R., dyrektor Jerzy F., drugi trener Michał N. to trzy osoby, którym postawiono zarzuty korupcyjne, a które pracowały z Panem w Zagłębiu i Podbeskidziu. Wygląda to tak, że korupcja dotyka Pana niemal bezpośrednio.
- To przykre. Nie chcę się tłumaczyć za innych, ale powiem tylko tyle, że "grupa czarnych" [sędziów - przyp. red.] doprowadziła do tego, że trzeba było działać tak, a nie inaczej. Korupcja dotknęła niemal wszystkich ludzi związanych z futbolem. Śmieszą mnie ci, którzy mówią, że są czyści. Nawet nie chce mi się w to zagłębiać. Skala tego zjawiska była tak duża, że trzeba byłoby chyba pomyśleć o zasadzie grubej kreski. Przejść do porządku nad rozlanym mlekiem i pomyśleć, jak temu zapobiec w przyszłości. A jak będzie? Myślę, że panowie z PZPN-u jeszcze nieraz nas zaskoczą.
http://miasta.gazeta.pl/katowice/1,35024,4205685.html
Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice