Bez Ślązaków nie byłoby sukcesów Zagłębia Sosnowiec. "Już mamy dla ciebie taczki"
Zdarzało się, że kibice Zagłębia Sosnowiec początkowo traktowali ich nieufnie. Wyzywali od "Niemców". Fakty są jednak takie, że gdyby nie trenerzy ze Śląska, lista sukcesów klubu ze Stadionu Ludowego byłaby dużo, dużo krótsza.
Zagłębie Sosnowiec znowu ma Ślązaka na trenerskiej ławce. Wychowany w Knurowie Dariusz Dudek ma odbudować zespół, któremu chyba wciąż czkawką odbija się miniony sezon i spartaczony finisz rywalizacji o awans do Ekstraklasy.
Spoglądając na historię klubu ze Stadionu Ludowego szybko połapiemy się w tym, że bez Ślązaków lista sukcesów Zagłębia byłaby mocno ograniczona. I nie myślimy tylko o piłkarzach, którzy pochodzili zza drugiej strony Brynicy. Tu na pierwszym miejscu stawiamy Romana Bazana – chorzowianina i rekordzistę (304) w liczbie ligowych występów w barwach Zagłębia.
Najpiękniejsza karta
Ze Śląska przyjechało też do pracy na Ludowym wielu uznanych trenerów. Piłkarzy Zagłębia prowadziły legendy Ruchu: Gerard Wodarz i Ewald Cebula. Pracowały też w Sosnowcu ikony Polonii Bytom: Kazimierz Trampisz i Jan Liberda.
– Najpiękniejsza kartę z pewnością zapisał Teodor Wieczorek. Dwa tytuły wicemistrza Polski, dwa brązowe medale. Dwa Puchary Polski, a do tego jeszcze Puchar Interligi Amerykańskiej. To najbardziej utytułowany trener w historii Zagłębia – podkreśla Krzysztof Smulski, w latach 70-tych sekretarz klubu.
Urodzony w Michałkowicach Wieczorek przejął zespół w 1962 roku. Miał już wtedy za sobą pracę w AKS-ie Chorzów i Odrze Opole, z którą w 1960 roku długo walczył o mistrzostwo Polski (ostatecznie skończył ligę na czwartym miejscu).
Wieczorek powoli pracował na zaufanie kibiców Zagłębia, którzy na początku przyjmowali go z rezerwą czy wręcz nieufnie. – Przejmowałem klub krótko po Ewaldzie Cebuli – też Ślązaku. Ewald wytrzymał w Zagłębiu bodaj sześć tygodni. Działacze przynieśli mu wymówienie na boisko. Nie należę do bojaźliwych ludzi, ale okrzyki: „Ciebie też wywieziemy! Już mamy dla ciebie taczki!” do przyjemnych nie należały. Najgorzej było na początku – część kibiców nie nazywała mnie inaczej jak „Niemiec” – opowiadał nam Wieczorek. Podczas tamtej rozmowy był ubrany w biały golf. Na nogach miał zaprasowane w kant spodnie, a włosy starannie zaczesane do tyłu głowy. Od siwej, bujnej czupryny, nie odstawał nawet włosek. – To był elegant. Zawsze nienagannie ubrany – wspomina Smulski.
Wieczorek podkreślał, że nie osiągnąłby takich sukcesów, gdyby nie piłkarze ze Śląska. – Może to kwestia charakteru? Na pocieszenie powiem jednak Zagłębiakom, że mało było takich piłkarzy jak Andrzej Jarosik, a ten pochodził akurat z Sosnowca. To za moich czasów 16-letni Jarosik wchodził do zespołu. W zarządzie klubu nie brakowało osób, które mówiły, żebym nie stawiał na tego młokosa. Poparł mnie jednak prezes Franciszek Wszołek i – jak się potem okazało – mieliśmy rację – opowiadał zmarły w 2009 roku trener, który jednak nie spełnił największego marzenia Edwarda Gierka. – Darzyliśmy się sympatią. To nie był fanatyk piłki nożnej, ale autentycznie mu zależało na dobrych wynikach Zagłębia. Brał mnie czasami pod rękę, zniżał głos i mówił: „Musimy zdobyć to mistrzostwo...". Problem był tylko jeden, a nazywał się Górnik Zabrze. W tamtych czasach ograć Górnika to było jak trafić szóstkę w totka. Mnie udało się to z Zagłębiem dwa razy... Mieli najmocniejszy skład, piłkarzy, jakich chcieli – mówił.
„Musimy go mieć”
Sukcesom Wieczorka dorównał potem tylko jeszcze jeden trener, a był nim kolejny Ślązak – tym razem z Gliwic – czyli Józef Gałeczka. – Tyle, że latach 70. Gałeczka nie był traktowany na Ludowym, jak Ślązak. On był swój. Spędził w Sosnowcu niemal całą karierę. Zakochany w tym klubie odrzucał ofert lepszych klubów. Chcieli go najlepsi, ale on pozostał wierny. Trochę szkoda, bo jednak moim zdaniem mógł osiągnąć na boisku zdecydowanie więcej – podkreśla Smulski.
Gałeczka trafił do Zagłębia w roku 1962, a stało się tak dzięki determinacji ówczesnego prezesa Wszołka i inspiracji Gierka. – Gierek na punkcie Zagłębia miał fioła. Miał taką ideę, by w klubie trenowało tysiąc zawodników. Chciał odciągnąć młodzież od budek z piwem. Żywo interesował się tym, co działo się w klubie. Często sugerował, jakiego piłkarza pozyskać. Raz dowiedział się, że z Australii wraca Józek Gałeczka. „Musimy go mieć!” – powiedział i wysłał mnie... nad morze, bo Gałeczka wracał z Australii statkiem! Gdy tylko postawił nogę na brzegu, moi ludzie czekali na niego z gotowym kontraktem – uśmiecha się Wszołek.
Tak oto Zagłębie pozyskało piłkarza, który zapracował na miano zawodnika grającego głową najlepiej w historii ligi, a z czasem poprowadził klub z Sosnowca do dwóch zwycięstw w Pucharze Polski. Co ciekawe Gałeczka bardziej ceni sobie inny sukces. – Dużo bardziej od wywalczenia tych pucharów cenię sobie awans do ekstraklasy w roku 1989. Byłem wtedy kierownikiem sekcji. Zespół był rozbity po spadku, odszedł właśnie trener Jerzy Kopa. Naszym prezesem był wtedy Alfred Malczyk – na co dzień pracownik kopalni Czerwone Zagłębie. Prezes Malczyk wziął mnie na bok, dał do ręki listę z nazwiskami trenerów i poprosił, żebym kogoś wybrał. Spojrzałem na kartkę papieru i szczerze powiedziałem, że każdy z potencjalnych kandydatów i tak przyjedzie do Sosnowca, żeby odwalić pańszczyznę. Malczyk coś tam pomruczał i poszedł na posiedzenie zarządu. Po spotkaniu podszedł do mnie z uśmiechem na ustach. – Gratuluję! Zostałeś trenerem – ścisnął moją rękę. – Ja?! Ale ja nie dam rady! Stawy mam zniszczone. Nawet biegać nie mogę – broniłem się. – Weźmiesz sobie asystentów. Oni będą biegać – nie dawał za wygraną Malczyk. Gdy wróciłem z nowinami do domu, żona nie chciała nawet na mnie spojrzeć. Przez tydzień mieliśmy ciche dni, ale Zagłębie i tak poprowadziłem i razem z Leszkiem Baczyńskim wprowadziłem ponownie do ekstraklasy – opowiada.
Dudek w ślady Dudka?
Czy Dudek napisze razem z Zagłębiem podobną historię? 42-letni trener po raz pierwszy prowadzi samodzielnie ligowy zespół. To było bodaj trzecie podejście Zagłębia do tego szkoleniowca, który wcześniej stawiał wyżej jednak inne obowiązki.
Doświadczenie nie zawsze jest kluczem do sukcesów o czym przekonał inny szkoleniowiec o tym nazwisku. Włodzimierz Dudek – jest jedynym trenerem rodem z Sosnowca, który poprowadził Zagłębie do wicemistrzostwa Polski, a działo się to w roku 1955.
Gdy obejmował zespół, jego trenerskie doświadczenie było małe. Miał co prawda tytuł trenera I klasy, ale do tej pory był tylko kierownikiem drużyny. Szybko okazało się jednak, że wie, jak się dogadać z piłkarzami, z którymi jeszcze kilka lat wcześniej biegał po boisku. Był przebojowym lewym bądź prawym łącznikiem, razem z Władysławem Słotą i Władysławem Siechem potrafił znaleźć sposób na każdą defensywę.
Piłkarze go lubili, chociaż czasami narzekali na ciężkie treningi. Dudek był dla nich wyrozumiały, gdy starsi zawodnicy przychodzili na treningi po nocnej zabawie, przymykał oko. Lubił grać z zawodnikami w karty. Mało kto mógł się z nim równać, gdy rozdawano do remika lub pokera. Wygrywał dużo, a najczęściej pierwszego dnia obozu. Żartował, że wygrywa ze swoimi zawodnikami, by ci nie mieli zbyt dużo pieniędzy w kieszeniach i niecne pomysły nie chodziły im po głowach. Po zgrupowaniu pieniądze oddawał.
Pracę szkoleniowca łączył z obowiązkami księgowego w Hucie Milowice. Miał tyle zajęć, że w domu był gościem. Na treningi i mecze jeździł tramwajem albo autobusem. Z wiekiem coraz bardziej dokuczało mu nadciśnienie. Najbliższym powtarzał, że czuje się naprawdę dobrze, gdy ciśnienie sięga 200. W rzeczywistości jego serce pracowało z coraz większym trudem. Stanęło na dobre 19 kwietnia 1977 roku. Pogrzeb 62-letniego trenera zamienił się w wielką manifestację. Za trumną, którą nieśli piłkarze, szły setki kibiców. Ciało Dudka spoczęło na cmentarzu przy ulicy Mireckiego.